Zapomniany ksiądz

2018-06-13 / Wspomnienia

Zapomniany ksiądz

– Wiesz, odwiedzam między innymi księdza Eugeniusza Platera – powiedział mi któregoś dnia przy kawie Sławek Czarlewski, były ambasador Polski w Brukseli, kolega z czasów paryskiej „Solidarności”.

– Ksiądz jeszcze żyje – zapytałem z zaciekawieniem

– Żyje.

– Chciałbym się z nim spotkać, chciałbym zrobić z nim wywiad

– Przyjedź do Francji to pojedziemy do niego – zaproponował Sławek

2 czerwca ruszyliśmy z Paryża do Saint-Valérien, małej miejscowości w departamencie Yonne w Burgundii. Tu osiadł na parafii ksiądz Eugeniusz Plater-Syberg.

Próżno szukać wpisu o księdzu w Wikipedii, bo któżby wpisał zwykłego księdza? Otóż ksiądz, Eugeniusz Maria Palater-Syberg właśnie zwyczajny nie był.

* * *

Dochodziło południe, czas dejeuner (obiadu). Zasiedliśmy w trzech w restauracji Le Gâtinais, w centrum miasteczka, naprzeciwko mieszkania księdza. Włączyłem nagranie.

– Desirez-vous un aperitif, messieurs, czy życzą sobie panowie aperitif – spytała kelnerka.

– Trzy kieliszki szampana – zaordynował Sławek

– Bardzo dobrze – ocenił ksiądz.

– Co zamawiamy? – spytał Sławek

Zgodziliśmy się wszyscy na danie główne i deser

– Ja zamówię supreme de pintade (pierś perliczki), bo antrykot jadłem trzy dni temu – orzekł ksiądz

– A jaki jest tutaj antrykot

– Znakomity.

Obaj ze Sławkiem zamówiliśmy antrykot.

– Jak dawno ksiądz się znalazł w tym miasteczku – zacząłem wreszcie rozmowę

– Trzydzieści dwa lata temu, w 1986 roku objąłem parafię i byłem proboszczem dla całej okolicy przez trzydzieści lat i z radością stwierdzam, że moja posługa była owocna. Przez te trzydzieści lat przybyło wielu wiernych w moich siedmiu miejscowościach. Ale trzeba pracować, dużo pracować wśród ludzi i dla ludzi.

– Zapytam niedyskretnie ile ksiądz ma lat?

– Osiemdziesiąt dwa, a pan?

– Niebawem skończę siedemdziesiąt.

– To jeszcze jest pan młody. Gdy byłem w pana wieku, to jeszcze właziłem na drzewa.

Eugeniusz Maria hr. Plater-Syberg z Broelu urodził się dnia 26 stycznia 1936 roku w Moszkowie, powiat Sokal.

Podano kieliszki z szampanem

– A votre santé

– Na zdrowie

– A jak Twoje zdrowie – zwrócił się Sławek do księdza?

– Ach upadłem ze dwa, trzy razy i trzeba było wzywać pogotowie, żeby mnie podnieśli.

– A boli Cię?

– Bóle są. Staram się o papiery dla Ukraińca, który się mną opiekuje. Ja już muszę mieć stałą pomoc.

– A może byś się przeprowadził do domu opieki społecznej?

– Ja nie chcę, nie chcę!

– Dlaczego?

– Bo mam pieska, a nie wszędzie przyjmują z pieskiem. On też jest staruszek i nie mógłbym go zostawić.

Pies nie odstępuje swego pana na krok. Witał nas radośnie, ciesząc się, że goście przyjechali do jego pana, a i trochę do niego.

– Jak to się stało, że ksiądz się znalazł we Francji? – kontynuowałem

– Dotarłem tu z rodziną w 1947 roku z Niemiec. Tam ukrywaliśmy się w zamku, cała rodzina, rodzice i pięcioro dzieci, który przed wojną został zarekwirowany przez Himmlera i był strzeżony przez oddziały SS.

– Co to znaczy ukrywali?

– Na strychu. Proboszcz nas ukrywał.

– Gdzie to było?

– W Pommersfelden, koło Hochstadt w Bawarii

– Vous-avez choisi, czy panowie wybrali – zapytała kelnerka

Złożyliśmy nasze zamówienia.

Pałac w Pommersfelden został wzniesiony przez księcia-biskupa Bambergu i arcybiskupa Moguncji Lothara Franza von Schönborna, według projektu Johanna Dientzenhofera oraz Johanna Lucasa von Hildebrandta. Pałac, jako rezydencja letnia, pozostaje własnością rodziny Schönbornów.

– Hochstadt to była mała miejscowość, Pommersfelden to wioseczka, a zamek czy pałac ogromny. W czasie wojny Himmler wpakował wszystkich do Dachau, a sobie wziął pałac. Wioska była protestancka, ale była też parafia katolicka i ksiądz był zarządcą tego zamku i ukrywał nas na strychu.

Rodzina Schönbornów była katolicka i wydała kilku biskupów, między innymi kardynał Christophe Schönborn jest obecnie arcybiskupem Wiednia i przewodniczącym Konferencji biskupów austriackich.

– W jaki sposób znaleźliście się w Niemczech

– Uciekliśmy, konie furmanka i jazda z Moskorzewa koło Kielc, z majątku siostry mojej babki, Marii Potockiej. O la! To była wyprawa bardzo trudna zimą 1945 roku.

– Ucieczka przed Ruskimi?

– Tak. Mój ojciec uważał, że udało się przeżyć, jako tako, Niemców, ale, że Rusków nie przeżyjemy, że NKWD nas wykończy. Prawdopodobnie by nas wywieźli na Sybir.

– Czemu?

– Bo należeliśmy do klasy posiadającej majątki. I wyzwolenia doczekaliśmy w Bawarii. Pamiętam, jak unosiłem dachówki i zobaczyłem jak nadjeżdżają czołgi amerykańskie przez pola w naszym kierunku. Ten obraz został mi w głowie na zawsze. Obaj z bratem obserwowaliśmy te czołgi. I proszę sobie wyobrazić, że żołnierze z oddziału, który nas wyzwalał mówili w ogromnej większości po polsku. To była armia generała Pattona

Rzeczywiście, w 3 Armii Generała George’a Pattona służyło wielu Polaków, w tym między innymi znany i popularny później polski aktor Leon Niemczyk.

„Polska jest pod kontrolą Rosji, tak samo jak Węgry, Czechosłowacja i Jugosławia, a my sobie spokojnie siedzimy i wydaje nam się, że wszyscy nas kochają” – stwierdził. Posunął się nawet do otwartego nawoływania do konfrontacji zbrojnej ze Związkiem Radzieckim. Na szczęście do niej nie doszło.

– Kapelan w tym oddziale był Polakiem, polscy oficerowie, tak, że rano słyszeliśmy komendy po polsku, czasami po angielsku. Podobno Patton lubił i cenił Polaków. To był wielki człowiek. Mało brakowało, a zająłby Pragę, tylko mu nie pozwolono. Nie oszczędzał ludzi, ale wiedział gdzie idzie.

– Wróćmy jeszcze do Polski. Uciekaliście w styczniu 1945 roku?

– Tak, mróz potworny i ja zamarzłem podczas drogi. Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat. Dopiero wieczorem odgrzewano mnie przy piecu u jakiegoś gospodarza. Czasy były potworne. Hitlerjugend buszowało na rozdrożach. Baliśmy się ich bardziej niż żołnierzy, tych młodych fanatyków.

Inna scena utkwiła mi też w pamięci. Byliśmy głodni, a gdzieś po drodze spotkaliśmy knajpę z napisem „Zabronione dla świń i Polaków”. Mój ojciec władał biegle niemieckim, wszedł do środka krzyknął „Raus” do wszystkich i kazał podać nam coś do jedzenie.

– Był pan dumny z ojca?

– Bardzo

– A czy ojciec był z Ciebie zadowolony – dopytywał Czarlewski

– Nie wiem. On był małomówny. Był tragiczną postacią, dlatego, że stracił wszystko i nie mógł wyżywić swoich dzieci. Był tego świadom i na dokładkę, potem był ciężko chory.

Jan, hrabia, Plater-Syberg, urodził się w Moszkowie 4 września 1984 roku, zmarł w Paryżu 18 maja 1959 roku

– A czym się zajmował?

– Był rolnikiem, zajmował się majątkiem, a poza tym był pianistą, dobrym, szopenistą zwłaszcza.

– A jak wyglądał majątek

– Był pałac i kilka wiosek. Ludność polska i ukraińska

Moszków – wieś na Ukrainie, w rejonie sokalskim obwodu lwowskiego. Obecna nazwa Huta. Dobra te należały od drugiej połowy XVIII wieku do Polanowskich. Ostatnim właścicielem był działacz polityczny Stanisław Polanowski, a wdowa po nim sprzedała posiadłość, pochodzącemu z Kurlandii Konstantemu Plater-Zyberkowi, który rozbudował pałac i odbudował go po zniszczeniach podczas I wojny światowej. Po nim pałac odziedziczył Jan Plater-Zyberk. Pałac został spalony podczas II wojny światowej, a następnie rozebrany do fundamentów.

– Myśmy wszystko stracili w ciągu kilku minut.

– Kiedy weszli Rosjanie?

– Nie, Ukraińcy mordowali. Nie pamiętam Rosjan, miałem trzy latka jak weszli, ale rzeź pamiętam trochę. A dzisiaj nie mogę żyć bez mojego Ukraińca, który się mną opiekuje, na co dzień i robi to dobrze. On ma 54 lata. On nic na ten temat nie wie. Jemu zawsze mówiono, jacy to Polacy byli niedobrzy. Jest absolwentem szkoły sowieckiej.

– Bo i Polacy bywali różni…

– Oj bywali, bywali. Polska polityka przed wojną w stosunku do Ukraińców nie była łaskawa.

– A co was uratowało

– Pewnej nocy przyszli Ukraińcy, wzięli mojego ojca, żeby go rozstrzelać. Zaprowadzili go nad staw koło domu, ale jeden z nich przypomniał sobie, że gdy jego żona miała rodzić, to ojciec w nocy zawiózł ją do szpitala. I kazali mojemu ojcu wracać do pałacu. To są dzieje, to są dzieje.

– I po tych rozlicznych perypetiach, zakończenie wojny zastało was w Bawarii?

– Tak mój ojciec znał świetnie niemiecki i angielski, mimo, że nigdy nie był w Anglii, a tylko sam się nauczył. W efekcie szybko został zatrudniony przez Amerykanów, jako tłumacz. Konfiskował dobra nazistów, ale nienawiść ich do nas była tak ogromna, że moi rodzice podjęli decyzję wyjazdu z Niemiec. Tak oto trafiliśmy do Paryża, ponieważ już było za późno, aby zapisać się na wyjazd do Ameryki, albo do Kanady.

– A do Polski nie zamierzaliście wracać – dopytywał Sławek

– No nie, gdzie? Pod komunę? Natychmiast by nas zamordowali.

– Nie koniecznie.

– Nas, właścicieli ziemskich?

– Kilka rodzin arystokratycznych przeżyło w Polsce, Radziwiłłowie, Czartoryscy i dziś mają się dobrze.

– Tak, znam te sprawy.

– A czym się rodzice zajmowali w Paryżu?

– Mój ojciec pracował u Forda w Poissy i tam mieszkaliśmy, a kiedy ojciec już nie mógł pracować przenieśliśmy się do Paryża. Moja mama wychowywała dzieci, szyła, sprzątała, działała aktywnie w stowarzyszeniu Świętego Wincentego a Paulo

– Miałem przyjemność znać Pana mamę.

– Ach tak?

– Kiedy organizowaliśmy konwoje humanitarne do Polski w latach osiemdziesiątych, to kto dostarczał lekarstwa?

– Ona! Na rue de Poitiers

– Panią Paulinę wszyscy bardzo szanowali – dodaje ambasador Czarlewski – Była bardzo, bardzo dobrą kobietą. Odwiedzałem ją jeszcze na rue de Rennes. Taka dobra, przystępna.

– Była wyjątkowa. Musiała się nami całkowicie zajmować, bo ojciec długo chorował, miał raka mózgu.

– A jak to się stało, że trafił ksiądz do seminarium?

– Ja sam nie wiem. Taka jest prawda. Oficjalnie, to głoszę, że przeżyłem i widziałem tyle okropnych wydarzeń podczas wojny i zostałem księdzem, aby przeciwdziałać takim zachowaniom, ale nie wiem, czy to prawda… Coś zaskoczyło, ale nie bardzo wiem co…

– A rodzeństwo?

– Miałem trzy siostry, Małgorzatę, Helenę i Marię, dwie jeszcze żyją. Jedna starsza ode mnie, a jedna ciut młodsza i brata Huberta, który zmarł w 1986 roku, w dniu, w którym objąłem tutejszą parafię.

Podano zamówione dania.

– Proszę uważać, bo talerze są bardzo gorące – zwróciła się kelnerka do Sławka i do mnie stawiając dania przed nami

– A ja dzisiaj poszczę? – zażartował ksiądz. I wtedy wjechała też jego zamówiona perliczka.

– bon appétit!

– A czym zajmowały się siostry i brat?

– Małgorzata żyła w Genewie, miała męża i dwie córki. Była pielęgniarką zajmującą się małymi dziećmi. Brat był inżynierem i całe życie spędził w Afryce. Halszka, która ma męża i czterech synów, mieszka w Roanne niedaleko Saint-Etienne. Ona skończyła fizykę, ale wiele tego nie praktykowała, zajęła się dziećmi. Maria, Marietta wyszła za mąż za pana Jean-François Fregnac i miała trzy córki. To moja ulubiona siostra. Razem zdawaliśmy maturę i zrzynała ode mnie wszystko, co się dało.

– A seminarium duchowne w Paryżu?

– Nie, w Rzymie. To były jeszcze czasy papieża Piusa XII. Naszym szefem był arcybiskup Józef Gawlina.

Józef Gawlina był biskupem polowy wojska polskiego od 1933 roku, także podczas wojny i na uchodźctwie, a następnie 28 stycznia 1949 papież Pius XII mianował Józefa Gawlinę Opiekunem Duchowym Polaków na uchodźstwie, czyli Protektorem Emigracji Polskiej. Od połowy 1947 zamieszkał, jako rektor przy polskim kościele św. Stanisława w Rzymie przy via Botteghe Oscure 15. Pochowany na cmentarzu pod Monte Cassino.

– Ja bardzo go szanowałem. On był twardy, wymagający, ale człowiek z charakterem. Z moich ówczesnych kolegów nikt już nie żyje, ja byłem najmłodszy. Większość kolegów stanowili byli żołnierze i oficerowie z armii generała Andersa. Zostali księżmi z powołania, choć pewnie przeżycia wojenne miały jakiś wpływ, jak na przykład Stanisław Michalski, kapelan emigracji i pułkownik artylerii Wojska Polskiego. Po zdaniu matury wstąpił do Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu, którą ukończył w stopniu podporucznika. W czasie II wojny światowej był we wrześniu dowódcą baterii w Armii „Pomorze”, następnie trafił do obozu jenieckiego w Murnau, a potem walczył w II Korpusie Wojska Polskiego we Włoszech. Wspaniali ludzie.

– To znaczy, że dzisiaj już takich nie ma.

– Nie znam, chyba są.

– A księdza pierwsza parafia?

– Tu, w Saint-Valérien

– Ale myśmy poznali księdza już w seminarium na rue des Irlandais

– Do tego seminarium trafili polscy księża prosto z Dachau. W 1947 roku ówczesny arcybiskup Paryża, ksiądz kardynał Emmanuel Suhard, w porozumieniu z prymasem Polski, księdzem kardynałem Augustem Hlondem, wyraził zgodę na założenie Polskiego Seminarium w Paryżu. Siedzibą stało się opustoszałe w czasie wojny seminarium irlandzkie (Collège des Irlandais) w dzielnicy łacińskiej: 5, rue des Irlandais. Formalny akt dzierżawy z Episkopatem Irlandii podpisał ksiądz Antoni Banaszak, który przed wojną był rektorem seminarium w Gnieźnie, a Niemcy wywieźli go do Dachau. Seminarium wydało łącznie 102 kapłanów, a ja tam byłem wychowawcą w seminarium niższym i miałam pod opieką 50 kleryków, dla których musiałem być ojcem i matką. To nie była bułka z masłem.

Chyba zacząłem w 1967 roku. Sześć lat po wyświęceniu w Rzymie przez kardynała Pericle Felici, sekretarza generalnego Centralnej Komisji Przygotowawczej ds. Soboru Watykańskiego II.

Ja byłem, zresztą, również zatrudniony przy organizacji soboru. Między innymi pokazywałem biskupom z całego świata, gdzie mają usiąść. Ta funkcja nazywała się asygnator locorum. Wtedy poznałem między innymi, Adama Kozłowieckiego, jezuitę, arcybiskupa Lusaki w Zambii. Tam jeszcze przed wojną polscy księża prowadzili diecezję, a pierwszym ordynariuszem został ojciec Bruno Wolnik.

– Był też biskup Karol Wojtyła?

– Poznałem go i odniosłem już wtedy wspaniałe wrażenie. Człowiek ogromnej inteligencji, wielkiej prostoty, przystępny. Znałem też dobrze kardynała Wyszyńskiego, bardzo wymagającego.

– Ale wróćmy na rue des Irlandais. Był tam ksiądz od 1967 roku, a ta ulica jest w dzielnicy łacińskiej, w Paryżu. Czy zatem zetknął się ksiądz z wydarzeniami sprzed pięćdziesięciu lat, z maja 1968 roku?

– Tak, pamiętam. W istocie byłem w Paryżu od niedawna, ale mówiłem już płynnie po francusku i ratowałem rannych. Albowiem tuż przed naszą bramą była barykada i w nocy znoszono do nas rannych i studentów i policjantów. Wszystkich kładliśmy w dużej sali i opatrywaliśmy. Nazajutrz zawitała do nas policja, ale już nikogo nie było. Musiałem składać stosowne zeznania, ale nie próbowali nawet grozić nam aresztem. Raz tylko byłem aresztowany, w 1956 roku, roku mojej matury, podczas wydarzeń w Poznaniu, w czerwcu. Wtedy, w nocy na murze ambasady polskiej w Paryżu napisałem czerwoną farbą „Assassins” – Mordercy. Uczyniłem to razem z Moniką Zalewską, siostrą Piotra Zalewskiego, a córką Zygmunta Lubicz Zaleskiego.

Profesor Zygmunt Lubicz-Zaleski był polskim historykiem literatury, krytykiem, tłumaczem i poetą. Jego syn jest fizykiem specjalistą od spraw energii jądrowej, profesor uniwersytetów we Francji i USA, a także prezesem Polskiego Towarzystwa Historyczno-Literackiego, zarządzającego Biblioteką Polską w Paryżu.

– Wtedy mnie zwinęli na komisariat, posiedziałem kilka godzin i koniec.

– Nie wiedziałem, że w swoim czasie, ksiądz także był antykomunistycznym, czynnym opozycjonistą, ale los nas zetknął wiele lat później. Stan wojenny zastał Sławka Czarlewskiego w Paryżu, a ja wyemigrowałem do Francji w 1982 roku po internowaniu. Ksiądz był wówczas jedną z czołowych postaci zaangażowanych w pomoc „Solidarności”, a raczej szerzej w pomoc humanitarną dla rodaków w Polsce.

– Nie będę się tego wypierał, a nawet jestem z tego dumny. Przecież zawsze byłem Polakiem. Nigdy nie przyjąłem innego obywatelstwa, francuskiego też nie. Teraz mam paszport polski, a przedtem miałem tylko paszport nansenowski, dokument podróży, jak, na przykład Staś, hrabia Stanisław Grocholski, z którym się przyjaźniliśmy.

– Ale wróćmy do początku lat osiemdziesiątych…

– Pamiętam doskonale tę ogromną nadzieję, że wreszcie coś się stanie, i że Polska odżyje. Ja nigdy nie poczułem się Francuzem. Mnie interesowała tylko Polska i za Polską, wolną Polską tęskniłem.

– Przecież ksiądz opuścił Polskę mając osiem lat, to skąd ta miłość do Polski?

– Nie wiem skąd to się wzięło, ale się wzięło. I wtedy odżyła we mnie nadzieja. We mnie, nie w polonii francuskiej, we mnie. Stosunek do „Solidarności’ wśród polonusów był różny. Jeden z moich kolegów, księży stwierdził, że spotkało się trzech pijaków i powstała „Solidarność”. Nazwiska nie podam.

A dla mnie postać Lecha Wałęsy, to była postać robotnika, który potrafił się postawić stalinowcom. Pełen szacunek.

– A kiedy ksiądz zajął się pomocą humanitarną

– Mama mi powiedziała, któregoś dnia, że siedzę i nic nie robię, a w Polsce ludzie nie mają co jeść.

– Ile potem było konwojów humanitarnych do Polski?

– Nie pamiętam, ale bardzo dużo. Był taki okres, że codziennie jechała ciężarówka, a i dwie dziennie. Koordynowałem całą Francję, ale to nie ja zacząłem. Zaczęła grupa studentów francuskich z Wersalu, którzy jeździli do Polski pociągami i wozili lekarstwa w plecakach i zostawiali w kurii w Warszawie. Zgłosili się do mnie, żeby im pomóc i tak wystartowaliśmy. Z początku zbieraliśmy dary w seminarium, potem był magazyn leków na rue de Poitiers, i moje biuro było na rue Gay-Lussac. Poszło setki, może tysiące konwojów. A biuro do pomocy dla Polski dostałem od księdza Vingt-Trois, późniejszego arcybiskupa Paryża, ale wtedy nie był nawet biskupem, natomiast pomagał kardynałowi Jean-Marie Lustiger, a moi przełożeni nie życzyli sobie składu lekarstw w seminarium.

Gromadziliśmy lekarstwa nie tylko z darów, ale również szukałem sponsorów, darczyńców, którzy finansowali lekarstwa dla konkretnych pacjentów. Sam zawoziłem samochodem lekarstwa dla dzieci chorych na białaczkę w Krakowie. Dzięki temu udało się uratować wiele istnień. Jeszcze dziś na wspomnienie tych maluchów mam łzy w oczach, bo nie wszystkim zdążyliśmy przyjść z pomocą.

– Czy ktoś kiedyś księdzu podziękował?

– Nikt, nigdy. Chociaż ambasador Jerzy Łukaszewski odznaczył mnie w imieniu prezydenta Wałęsy, krzyżem Polonia Restituta, a obecni na tej uroczystości, ksiądz rektor Stanisław Jeż, ksiądz biskup Szczepan Wesoły, byli zdumieni, dlaczego mnie odznaczają? Oni nie pamiętali, że jednak coś robiłem. I zaraz potem mnie mianowali prałatem. Dopiero wówczas do nich dotarło, że mnie nie doceniali.

A już wcześniej 1986 roku przeniosłem się na parafię do Saint-Valérien i tu zostałem. Patrzę tylko na to, co dzieje się w Polsce, także w kościele i znów jestem niespokojny. Duchowieństwo w Polsce coś zatraciło. W głowie im pieniądze i samochody, a nie Pan Jezus. A przecież kościół ma gigantyczne zasługi dla niepodległości Polski. Ksiądz, a tym bardziej biskup ma być dla wszystkich, a nie tylko dla swoich. Sam starałem się być dla wszystkich, pomagać wszystkich, ale ja też popełniłem wiele błędów.

Obiad dobiegł końca.


powrót

Klauzula informacyjna

Szanując prawo do prywatności osób, które powierzyły mi: Krzysztofowi Turowskiemu swoje dane osobowe, w  tym osób korzystających z usług moich kontrahentów i ich pracowników, chcę zadeklarować, że pozyskane dane przetwarzam zgodnie z krajowymi i europejskimi przepisami prawa oraz w warunkach gwarantujących ich bezpieczeństwo.

Aby zapewnić transparentność realizowanych procesów przetwarzania, przedstawiam obowiązujące u mnie zasady ochrony danych osobowych, ustanowione na gruncie rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, dalej „RODO”).

Administratorem Pani/Pana danych osobowych, czyli podmiotem decydującym o celach i sposobach przetwarzania danych osobowych, jest Krzysztof Turowski zamieszkały w Warszawie (03 – 963), ul. Bajońska 13 m 1. W celu uzyskania dodatkowych informacji dotyczących zasad i sposobów przetwarzanie danych mogą Państwo skontaktować się ze mną telefonicznie pod numerem + 48 501 572 219.

Przeczytaj dokumenty dotyczące zasad bezpieczeństwa i prywatności


Ustawienia ciasteczek

W związku z korzystaniem ze strony internetowej https://www.krzysztofturowski.pl (dalej: „Strona Internetowa”) uprzejmie informuję, że jako Krzysztof Turowski zamieszkały w Warszawie (03 – 963), ul. Bajońska 13 m. 1, tj. operator i właściciel Strony Internetowej, korzystam z plików typu cookies (ciasteczka). 

Pliki cookies to dane informatyczne przechowywane na urządzeniu korzystającego ze Strony Internetowej. Zapisywane są przy każdorazowym korzystaniu ze Strony Internetowej i umożliwiają późniejszą identyfikację korzystającego przy ponownym połączeniu ze Stroną Internetową z urządzenia, na którym zostały zapisane. Pliki cookies zazwyczaj zawierają nazwę strony internetowej, z której pochodzą, czas przechowywania ich na urządzeniu końcowym, unikalny numer oraz inne niezbędne dane. Przy czym wykorzystywane są pliki stałe (np. służące optymalizacji nawigacji – przechowywane w urządzeniu użytkownika przez czas określony w ich parametrach lub do czasu ich usunięcia przez użytkownika) i sesyjne (np. umożliwiające prawidłowe funkcjonowanie Strony Internetowej poprzez zapamiętanie rozdzielczości wybranej przez użytkownika – przechowywane w urządzeniu użytkownika do czasu zakończenia sesji przeglądarki internetowej).

Pełna treść polityki plików cookies.