Wspomnienia ze stanu wojennego i z Francji

2017-05-23 / Wspomnienia

Wspomnienia ze stanu wojennego i z Francji

11 grudnia 1981 roku, w sali balowej pałacu Poznańskiego odbywały się oficjalne uroczystości związane z 50 rocznicą powstania Rozgłośni Polskiego Radia w Łodzi. Po południu udaliśmy się do zajazdu w Bąkowej Górze, gdzie miała miejsce część bankietowo rozrywkowa. Do domu wróciłem 12 grudnia po południu Odwiedził nas jeszcze mój przyjaciel wraz z małżonką, porucznik Kaziu Kolinka, zrewoltowany milicjant, ten sam, z którym jeździłem w rajdach samochodowych, a który w czasach „Solidarności” usiłował zakładać wolne związki zawodowe w milicji. Rozmowa była o tym, co może nastąpić i nic dobrego sobie nie wróżyliśmy.

Pozostałem zatem do wieczora w odświętnym garniturze. Około północy poszliśmy spać. Garnitur powiesiłem obok na krześle.

Była godzina 0.20, 13 grudnia, kiedy moja żona usłyszała, przez sen, pukanie do drzwi.

  • Kto tam? – pytam zaspanym głosem
  • Milicja!
  • Jaka milicja? Proszę sobie nie robić żartów!
  • Milicja drogowa – padła odpowiedź.

I tu dałem się nabrać, bowiem, jak wspominałem, przygotowywałem także materiały radiowe dla „Radia kierowców”. Pomyślałem sobie, że pewnie doszło do jakiegoś dużego karambolu i trzeba jechać zrobić relację. Tak czasami bywało.

Jakież było moje zdumienie, kiedy do przedpokoju weszło trzech mężczyzn; jeden cywil, jeden zwyczajny milicjant i jeden z „drogówki”. Zaczęli mnie wypytywać o mój samochód. Czy nim gdzieś ostatnio jeździłem, czy komuś pożyczałem? Nigdzie nie jeździłem od dwóch dni i samochód stoi zasypany śniegiem przed domem. Mimo tych wyjaśnień, machnęli mi przed oczami jakimś świstkiem, w którym dostrzegłem jedynie „zakład karny Sieradz”, ale moja zaspana świadomości niczego nie przyjmowała. Gdybym to zrozumiał, moja żona od początku wiedziałaby, gdzie mnie szukać, a tak zabrało jej to ładnych parę dni.

Tymczasem funkcjonariusze zdecydowali, że muszę pojechać na komendę celem złożenia wyjaśnień. Dalszy opór nie miał sensu. Ubrałem się w wiszącą na krześle białą koszulę i odświętny garnitur i wyszliśmy. Na schodach czekał na nas jeszcze jeden barczysty funkcjonariusz, a pod blokiem następny. Pięciu na jednego. Niezła proporcja.

internowanie-202x300.jpg

Wylądowałem w prywatnej „skodzie”, wciśnięty między dwóch aniołów. Obawiałem się, że jest to akcja dotycząca tylko mnie, że mnie wywiozą gdzieś za miasto, dadzą nauczkę i jeśli nie zabiją, to może dowlokę się jakoś do domu. Tymczasem, bardzo spokojnie wylądowałem na komendzie dzielnicowej Łódź-Polesie (kiedyś było tu więzienie dla kobiet przy Miłej, obecnie Kopernika). Panowało tu spore ożywienie, ale w pierwszych chwilach nie dostrzegłem nikogo znajomego. Dopiero, kiedy zobaczyłem Olka Aniołczyka, działacza „S” z zakładów ”Elta”, a następnie Małgosię Bartyzel (późniejszą poseł z PiS), Stefana Niesiołowskiego (późniejsego senatora i posła z PO), Ewę Sułkowską-Bierezin, stało się jasne, że mamy do czynienia z zakrojoną na szeroką skalę, akcją antysolidarnościową.

Potraktowano nas jak tymczasowo aresztowanych. Zabrano wszelkie dokumenty, pieniądze, papierosy, okulary, obrączkę, pasek od spodni i sznurówki i wtłoczono do cel „na dołku”.

Ginęliśmy w domysłach, co jest grane? Zmęczeni zaczęliśmy przysypiać. Jednakże po godzinie, może dwóch, zaczęto nas pojedynczo wywoływać i pod eskortą ładować do „suki”. Dokąd nas wiozą?

Jedna runda w kółko, dla zmylenia, a potem ruszyliśmy na zachód. Po domach, fragmentach ulic widocznych przez szparę rozpoznawaliśmy kierunek.

Pabianice, Łask, Zduńska Wola, Sieradz i tu był nasz punkt przeznaczenia. Stare, solidne, przedwojenne więzienie: wysokie, piętrowe, z obszernym korytarzem, zupełnie jak na filmach. I podczas podróży i teraz idąc więziennymi korytarzami powtarzałem ciągle w myślach: „ a więc to tak jest, a więc to tak wygląda”.

Obsługa więzienna przyjęła nas spokojnie. Sami robili wrażenie kompletnie zaskoczonych, tym, co się stało. Jak się później dowiedzieliśmy, więźniowie z tego pawilonu mieli dwie minuty na opuszczenie cel. Dowodem na to były pety w popielniczce, jeszcze ciepłe. Pozwoliło nam to zaspokoić pierwszy nikotynowy głód, który, ze zdenerwowania, dokuczał w dwójnasób od pięciu godzin. Potem dwa papierosy dostaliśmy od „kalfusów” (więźniów obsługujących cele), a rano klawisz przyniósł nam aż… dziesięć papierosów. Na szczęście w celi było tylko dwóch palących, ja i Maniek Miszalski, dziennikarz z „Głosu Robotniczego”. Paliliśmy każdego „popularnego” na spółkę. On jeden cug, ja jeden cug. To były najlepsze papierosy, jakie w życiu paliłem.

W celi, o wymiarach sześć kroków na dwa, było nas sześciu. Zenek i Janek z Zarządu regionalnego „S” w Sieradzu, pan Józef, członek związków branżowych, Marian, Jurek Leja, korektor z „Dziennika Łódzkiego” i ja.

15 grudnia 1981 rok. ZOMO przed siedzibą „Solidarności” w Łodzi

 

Od początku pobytu zacząłem spisywać moje wrażenia, opisywać tę niecodzienną rzeczywistość. Oto niektóre fragmenty o pięciomiesięcznym pobycie w internowaniu…

Poniedziałek, 14 grudnia

Siedzimy w tzw. obozie dla internowanych. Tak to się teraz nazywa, choć każdy wie, że to stary przedwojenny pierdel, w którym trzymano, i przed wojną i za Niemców i po wojnie, zwykłych kryminalistów. Teraz cały wydaje się opróżniony specjalnie dla nas. Ilu nas jest? Dokładnie nie wiadomo. Jedni mówią, że setka, drudzy, że dwieście. (…)

Wreszcie padło zadziwiające wyjaśnienie naszej sytuacji: stan wojenny? Ciągle wydaje nam się to niemożliwe, a jednak. Rano z głośników, popularnych „betoniarek” popłynęły pamiętne słowa generała. (…)

Z radia płyną kolejne komunikaty. Zaraz na początku wyłapujemy kłamstwo, że nikt z internowanych nie siedzi w więzieniu, a wobec tego, czym jest nasz „pensjonat”? Na antenie ujawniają się coraz to nowi dziennikarze – kolaboranci: Tadeusz Ciechomski, Mieczysław Marciniak i zawsze wierny od czasów propagandowej audycji „Tu Jedynka”, Jerzy Małczyński. Jest także na antenie Sławomir Szof, który jeszcze miesiąc temu łkał w rocznicę 11-go listopada. (…)

Rozumiemy, że w tej chwili najbardziej może nam pomóc Kościół. Nie wiem ilu z nas jest wierzących, ale to, w tym momencie nie ma znaczenia. Panuje absolutna zgodność. Marian – do niedawna, podobnie jak ja, członek PZPR – zrobił z papieru krzyż z napisem „Boże coś Polskę”, a dzisiaj rano, w cztery cele, śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”. Następnie ktoś z drugiej strony korytarza zaintonował „Rotę”. Śpiewaliśmy wszyscy. Po raz pierwszy nas zauważono. Klawisze biegali po celach i uspokajali. (…)

Ustaliliśmy wspólnie pierwszą listę postulatów. Domagamy się spacerów, widzeń, statusu internowanego, papieru i rady internowanych. Dali nam tylko papier. (…)

Środa, 16 grudnia,

Zastanawiamy się, gdzie, tak naprawdę, jest obecnie lepiej? Tu czy za murem? Tutaj dają przynajmniej chleb, pół bochenka dziennie, kawałek margaryny, plus „litraż” {coś z gara) na obiad i zupę mleczną na kolację i tak w kółko. Boże, jaki dziś piękny dzień! Pełne słońce i wszystko w śnieżnej bieli. (…)

Czwartek, 17 grudnia

Graliśmy właśnie z Marianem w szachy, kiedy z radia dotarła wiadomość o zabitych w kopalni „Wujek” i rannych na Wybrzeżu. Połączyła nas w tym momencie jedna myśl: uczcić pamięć poległych. Szybko skontaktowaliśmy się pomiędzy celami i pełnym echem odbił się o mury śpiew „Jeszcze Polska nie zginęła”. Klawisze wpadali do cel, krzyczeli żeby przestać. Nie reagowaliśmy. Dowódca grupy rzucił pogardliwie „Polacy” i opuścił celę.(…) To bodaj wtedy powstało popularne powiedzenie skierowane do Gierka: „Wróć Edwardzie, będziem kwita, lepszy złodziej niż bandyta”

Nowym tematem do rozmów są przesłuchania kolegów z cel obok. Dowiadujemy się o tym w ramach rozmów przez zakratowane okno. SB usiłuje nas skłonić do podpisania oświadczenia deklarującego pełną lojalność. Za to, podobno, można wyjść na wolność?

Piątek 18 grudnia

To, co napisałem wczoraj, musiałem pisać jeszcze raz, bo podczas spaceru zrobili „kipisz” (przeszukanie celi) i skradli moje notatki. Poprosiłem o wyjaśnienia, ale jak kamień w wodę. (…)

Sobota 19 grudnia

A więc i Kaziu Kolinka jest tutaj (wyżej wspomniany milicjant). Spotkałem go dziś na korytarzu wracając z prześwietlenia.

„Byłem u twojej żony, wszystko w porządku” – rzucił tylko.

Cóż za miła wiadomość. Oznacza to, że aresztowano go kilka dni później.

Poniedziałek 21 grudnia

I tak stajemy, dzień za dniem, po tę łyżkę strawy przed snem. Jedzenie przypomina tu najbardziej prymitywny rytuał. Na kilkanaście minut przed otwarciem drzwi do celi słychać charakterystyczny, metaliczny dźwięk kotłów. Ustawiamy wtedy aluminiowe misy, do których za chwilę nawalą nam trochę tego, co właśnie jest w kotle. Szczęk klucza przed, szczęk klucza po i kolejne koryto napełnione.

Vis a vis pryczy, pod drzwiami, znajduje się sanktuarium ablucji. Za półtorametrowym przepierzeniem z dykty sąsiadują ze sobą umywalka i kibel, jak dwa klawisze naszej czystości zewnętrznej i wewnętrznej.

Radia słuchaliśmy dziś znacznie mniej, bo już nie da się słuchać o tych wspaniałych żołnierzach i zachwyconych ludziach, którzy ścielą im kwiaty i kobierce do stóp, w podzięce za obronę przed czarną sotnią „Solidarności”. Brakuje tylko relacji, jak panienki z wdzięczności nadstawiają tyłki żołnierzykom.

Wtorek 21 grudnia

Jerzy Urban i kapitan Górnicki poinformowali zagranicznych dziennikarzy, że internowani mogą widywać się między sobą i z rodzinami, że otrzymują paczki i bez przeszkód zezwala im się na praktyki religijne. Wszystko to było wierutnym kłamstwem. Najpierw wybuchnęliśmy gromkim śmiechem, a później zaczęliśmy walić w drzwi i domagać się tego, co obiecał Urban. Klawisze wpadli w popłoch. Rozmawiali, uspokajali, tłumaczyli się brakiem odnośnego regulaminu na piśmie. Daliśmy spokój, a oni trochę zluzowali więzy.

Czwartek 24 grudnia. Wigilia.

Same święta zapowiadają nam się nieco bardziej atrakcyjnie niż poprzednie dni. Najpierw pan Józef, a potem ja otrzymaliśmy paczki z domu. Po charakterze pisma poznałem, że to mama przyjechała z paczką. O wszystkim pamiętała i odzież i pyszności do jedzenia i palenia. Wlokła się tyle kilometrów, żeby syn miał święta. Niestety nie zgodzili się na widzenie, a dwie godziny później już dawali rodzinom widzenia.(…)

Jaka więc będzie ta wigilia? Mamy opłatek od klawisza kulturalno-oświatowego i mamy gałązkę świerku. Czy będą łzy? Były! Zenek skwitował to jednym zdaniem: „jeszcze jesteśmy ludźmi, zachowaliśmy uczucia”.(…)

I wreszcie wieczerza wigilijna. Biało zasnuty ręcznikami stół. Na nim opłatek. Choinka przyniesiona przez córeczkę Zenka, sztuczna, co prawda, ale śliczna i kilkanaście potraw: chleb, dżem, jaja, zupa grochowa, masło, herbata, cytryna, cukier, dwa rodzaje ciasta, herbatniki nabyte w więzieniu, zwane „petits prisonierki”… no, więc chyba kilkanaście.

Niedziela, 27 grudnia.

Święta, święta i po świętach. Lecz w naszej sytuacji nic to nie zmienia. Jutro będzie taki sam dzień jak dziś, jak wczoraj. Może z tą różnicą, że bez mszy świętej. W drugi dzień świąt odbyły się dwie msze święte dla, mniej więcej, trzydziestoosobowych grup i dzisiaj znów dwie. Złamałem się i poszedłem, albowiem nikt, łącznie z księdzem nie ukrywał, że msza to także okazja do spotkań, wymiany myśli i wiadomości.

Poniedziałek 28 grudnia

Przesłuchanie, w pokoju wychowawcy i dwóch esbeków. Jeden z nich młody, chyba młodszy ode mnie. Drugi starszy o wyglądzie pospolitym i twarzy nieskażonej głębszą myślą.

Pytania o działania w Komisji Krajowej Radia i TV, w Zarządzie Regionalnym Ziemi Łódzkiej itp.

– No i cóż pan zamierza robić dalej panie Turowski? Przecież partia nie zechce przyjąć pana do swego organu!

– Jakiego organu?

– No radia.

– Z mocy jakiej ustawy radio jest organem partii? Ustawa z 1960 roku podporządkowuje Komitet ds. Radia i Telewizji państwu i rządowi.

– No, ale w praktyce…

– W praktyce tak, ale nie z mocy prawa.

Rzecz jasna padło także pytanie czy podpisałbym oświadczenie o lojalności?

– Dlaczego właśnie ja? Przecież działałem w sposób praworządny.

– Ale ma pan zarzut, że zamierzał podjąć działania bezpośrednio godzące w porządek prawny i zasady ustrojowe PRL.

– Nigdy o tym nawet nie myślałem.

– Pan nie ma pełnego spojrzenia na swoją pracę i postawę.

– A kto ma?

– My!

– Czyli panowie wiecie lepiej, co ja myślę i zamierzam, niż ja sam?

Niczego oczywiście nie podpisałem.

28 grudnia, wtorek.

Około 15-tej nastąpiło widzenie z żoną. Czekała od 9 rano. Zaczęło się od łez, ale sytuacja została szybko opanowana. Najpierw polecenia na wolność (nota bene nie chciano jej wydać z depozytu dowodu rejestracyjnego naszego samochodu, bo potrzebna jest zgoda łódzkiej Komendy Wojewódzkiej MO).

W domu wszystko o’key. Na znak żałoby nie urządzali wigilii. Mama trzyma się dzielnie. Następuje ciągła weryfikacja przyjaciół znajomych. Spośród moich kolegów po fachu siedzimy już tylko dwaj. Pozostałych trzech już zwolniono. W mojej firmie wielu, pomimo urlopów okolicznościowych, oddało się do dyspozycji KW PZPR. Żonie pomagają koledzy dziennikarze spoza firmy, ci uczciwi.

Piątek 1 stycznia 1982.

Jaki będzie ten rok? To pytanie zadajemy sobie wszyscy. Chyba jeszcze nigdy w takim pytaniu nie kryło się tyle nadziei i obaw, co obecnie? Powszechne życzenie, które przekazywano sobie nawzajem, zawierało się w jednym, krótkim słowie „wolność”. Również i my, tu w celi, złożyliśmy sobie życzenia o północy. Czekaliśmy na ten moment nocy sylwestrowej bez zegarków, ni żadnej wieści, która godzina. Z początku była smutna, przygnębiająca atmosfera. Leżałem z bólem głowy, ale w końcu przemogłem się. Zszedłem na dół z pryczy i przez dłuższy czas śpiewaliśmy patriotyczne piosenki. Wreszcie przerwały nam dzwony kościelne. Były serdeczne męskie uściski. Ponowiliśmy je rano na mszy świętej.

Nowe wieści ze świata. W procesie Andrzeja Słowika i Jurka Kropiwnickiego wyrok 4 i pół i 4 lata. Dostałem też pierwszy numer więziennej gazetki. A wiec duch nie ginie.

Wtorek 5 stycznia.

Już dwunasty dzień głoduje chłopak, który ma w domu tragiczną sytuację (chora żona, dwoje dzieci, w tym jedno w szpitalu, dla którego dotychczas oddawał krew). Kiedy interweniował u esbeków, powiedzieli mu, że jak podpisze lojalkę, to go wypuszczą. Podpisał, że nie będzie działał politycznie i siedzi dalej. W związku tym, na znak solidarności nie przyjmujemy jutro obiadu. Nie jest to zresztą z naszej strony zbyt wielkie poświęcenie, niejedzenie tej lury czy papki kartoflanej. Wielokrotnie już nie jadłem ze względu na odnawiające się bóle żołądka.

Poza tym życie „coraz lepsze”. Dostaliśmy papier toaletowy, jedną rolkę na 6 chłopa, na miesiąc. Prenumerujemy też dzienniki. Z nich dowiadujemy się, że: Andrzej Trautman to „nieuk i kryminalista” (wg. P. Goszczyńskiego), prof. Geremek to „karierowicz polityczny i koroniarz” (wg Żołnierza Wolności”).(…)

Marian uczy mnie francuskiego. Nawet udało mi się zrobić pewne postępy.(…) Wyszedł drugi numer wewnętrznego pisemka internowanych, a podczas niedzielnej mszy świętej został poświęcony sztandar naszej więziennej „Solidarności”, własnoręcznie wyhaftowany przez jednego kolegów. Awers biało-czerwony, rewers z orłem w koronie.

Czwartek 7 stycznia.

Środa była kolejnym dniem bulwersujących wrażeń. Po pierwsze wizyta żony. Przywiozła miłe wiadomości z domu i smutne doniesienia z kraju. Rozpoczęła się weryfikacja dziennikarzy pod kątem ich polityczno-ideowej przydatności w zawodzie. Zmusza się także ludzi, by dobrowolnie zrzekli się przynależności do „S”. Odpowiedź na ewentualne protesty brzmi, że można zabrać papiery i poszukać pracy w zakładzie gdzie jest jeszcze „Solidarność”.(…) Ledwo wróciłem do celi, kiedy kazano nam się natychmiast pakować. Nie było wątpliwości – „etap” (przeniesienie do innego więzienia).

Podobnie, jak podczas pierwszej podróży, przez szpary wywietrznika kontrolujemy trasę. Kierunek Łódź, ale kiedy dotarliśmy do miasta, ku przerażeniu niektórych, udaliśmy się na ulicę 19-go stycznia (dawniej Anstadta), do słynnego żółtego budynku. Przykre skojarzenia rodziły się w tym momencie. Cóż bowiem dobrego mogło nas spotkać w dawnym budynku Gestapo, a po wojnie łódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa? Przed oczami stanęła mi czarna wizja stosowanych tutaj metod śledczych, znanych na szczęście tylko z opowieści.

Jednakże, po chwili ruszyliśmy w kierunku Łowicza i jak się okazało był to kres naszej wędrówki. Powitał nas szpaler klawiszy. Wkroczyłem weń z tobołkami w rękach i z czapką na głowie, a tu porucznik wrzeszczy:

– Czapkę zdjąć!

– Jak? Ręce mam zajęte.

– To postawić, zdjąć i nie dyskutować!

 

Podjęto próby wtłoczenia nas w więzienny rygor. Nie na wiele to się zdało.(…)

Nie ukrywam, że momentami mam dosyć. Słabnę i muszę bronić się przed myślami o jak najszybszym wyjściu za cenę „lojalka”. Cóż by to jednak dało? W najlepszym wypadku popadnięcie z jednej niewoli w drugą i wyrzuty sumienia na całe życie? (…)

 

Lista internowanych w Łowiczu. Stan na 15 lutego 1982 r.

lista.inter_.1-1-86x300.jpg  lista.inter_.2-1-114x300.jpg

Powoli zadzierzgam bliższą znajomość z Jackiem Bartyzelem. Imponuje mi ten 26-letni chłopak swoją erudycją.

 bartyzel-207x300.jpg

Jacek Bartyzel

Po kilku tygodniach Jacek zaproponował mi wstąpienie do Ruchu Młodej Polski , opozycyjnej organizacji powstałej w 1979 roku, a skupiającej młodych intelektualistów, uczniów i studentów z Aleksandrem Hallem na czele.

 

9 stycznia, sobota.

Powoli mija czwarty tydzień internowania. Wczoraj poznaliśmy naszego nowego „wychowawcę”. Wzniósł kilka ponurych okrzyków w rodzaju: „wszelkie żądania się skończyły”, „ w wyniku jakichkolwiek sporów ktoś będzie musiał ustąpić, ale na pewno nie my”. Ta lekcja odbyła się w asyście grupy klawiszy uzbrojonych w gumowe „przedłużenia konstytucji”.

Nasze grono internowanych powiększyło się. Dowieźli resztę łodzian przebywających od 13 grudnia w więzieniu, w Łęczycy. Mnóstwo znajomych. Nie wszystkich potrafiłem od razu rozpoznać. Dziś podczas spaceru słyszę, że ktoś mnie woła po imieniu. Dopiero za drugim okrążeniem spacernika rozpoznałem ogolonego i ostrzyżonego Marka Czekalskiego. Właśnie wszyscy przeszliśmy przez „salon fryzjerski”. Wielu potraciło swoje brody hodowane od 13 grudnia. Mnie udało się ją zachować i zgodnie z przyrzeczeniem zgolę, kiedy wyjdę z więzienia.

* * *

W tym miejscu przerywam cytowanie fragmentów pamiętnika, dlatego, że opowieści o życiu w „internacie” zaczynają się powtarzać. Reżim więzienny staje się coraz luźniejszy. Nie zmienia to jednak faktu, że co i raz wybuchają bunty, co bardziej krewkich kolegów, podejmowane są próby głodówek, ale jednocześnie kwitnie życie towarzyskie, trwają wykłady z politologii i ekonomii, uczymy się języków. Ja kuję francuski, daję pierwsze lekcje angielskiego Kwaśniewskiemu (dziś zna angielski sto razy lepiej ode mnie!).

Trwa też chałupnicza produkcja artystyczna różnego rodzaju stempli okolicznościowych, znaczków, proporczyków itp. Rodziny zaopatrują nas w najlepsze wiktuały i tylko brak nam wolności, co powoduje, że czasami nie wytrzymujemy i w celach wybuchają lokalne sprzeczki. Z reguły o byle co. Z perspektywy czasu jawią się nieco dziecinnie, ale wówczas byliśmy do bólu poważni i zasadniczy.

Jeszcze, zatem tylko kilka, najbardziej istotnych fragmentów z następnych trzech miesięcy tego innego życia.

Pod datą 31 stycznia, w niedzielny wieczór notowałem:

Życie w obozie jakby się unormowało.Wpadliśmy w rytm dnia: apel, śniadanie, spacer, obiad, kolacja, apel, „podnocnik” (wieczorne rozmowy towarzyskie połączone z konsumpcją), a w międzyczasie lektury i niekończące się dyskusje. Nie ma prawie tematu, który nie zostałby poruszony. Na przykład wczorajszy wieczór poświęcony był rozmaitym sztuczkom i poradom praktycznych. Staszek Knaś (górnik z Bełchatowa) nauczył nas jak wskrzesić ogień nie mając zapałek, ani krzesiwa. Trzeba wziąć kawałek szmatki i zwinąć w nią trochę rdzy, a następnie pakunek tren pocierać między drewienkami. (…)    

Swój rytm ma też każdy, kolejny tydzień. Na przykład, w piątek jest kąpiel i wymiana książek z więziennej biblioteki, w soboty wypiska i wymiana bielizny pościelowej, w niedzielę msza święta.

Ta dzisiejsza była szczególna. Ksiądz w kazaniu powiedział, że spełniamy określoną, proroczą misję, której zdusić się nie da, a na zakończenie mszy odmówiliśmy litanię, w której m.in. błagaliśmy Boga, by skruszył kajdany gnębiące naród i osuszył łzy po przelanej krwi w Poznaniu, na Wybrzeżu i na Śląsku. I jak zwykle patriotyczno-religijne pieśni: „O Panie skrusz ten miecz, co siecze kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj”, „Rota” ze słowami „aż się rozpadnie w proch i w pył sowiecka zawierucha”. Jednakże hymnem internowanych stała się zmodyfikowana pieśń konfederatów barskich „Nigdy z komuną nie będziem w aliansach, nigdy przed mocą nie ugniemy szyi, bo u Chrystusa my na ordynansach, słudzy Maryi.”

Ksiądz Stefan Miecznikowski

miecznikowski.2-1-300x215.jpg

Potem miałem niebywałą przyjemność spowiadać się (po raz pierwszy od kilkunastu lat) księdzu, ojcu Stefanowi Miecznikowskiemu. Cóż za uroczy, starszy pan, przyjaciel ludzi.(…)

1 marca, poniedziałek.

Przeniesiono nas do nowej celi.

Spis internowanych po przprowadcze do innych cel

lista.inter_-300x262.jpg lista.inter_.cd_-300x204.jpg

Kolejna galeria typów. Bodaj najciekawszy z nich jest „dziadek”, robotnik z Ozorkowa (Zygmunt Barylski), który swoim zachowaniem przypomina trochę słynnego na Zjeździe „S” Janka Łużnego ze Śląska, z pozoru prosty, ale w gruncie rzeczy przebiegły i dużym doświadczeniem. Bez przerwy coś gada i przygaduje, ni to dla zgrywów, ni to poważnie. Ale denerwuje, co bardziej krewkich. Zapytany, dlaczego tu siedzi, odpowiedział: „ano wyszedłem po bułki i mnie zwinęli”. A w „Solidarności” działałeś? A jakże! Założyłem pierwszy w mieście komitet strajkowy, a potem komisję zakładową w mojej fabryce. Ot, taki drobiazg.

13 marca, sobota.

Wizyta Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, wyłącznie Szwajcarzy. Bardzo sumiennie zapoznawali się z byłymi i bieżącymi warunkami naszego internowania. Wzięli listy do znajomych za granicą. Dałem list do Kena, mojego nowozelandzkiego kolegi, dziennikarza. Część z naszych raportów danych im wylądowała u komendanta więzienia. No cóż Szwajcarzy naród praworządny, nie wolno wynosić, to nie wolno.

Od wczoraj trwają rekolekcje i ksiądz Stefan grzmi z ambony: „Najważniejszą sprawą jest człowiek, a nie żadne umundurowane idee, które nigdy nie zostaną zaakceptowane, jeśli nie będą służyły człowiekowi… Ten naród dzięki wierze przetrwał 120 lat niewoli, 40 lat okupacji, a mimo to wydał tak wspaniałych ludzi, jak prymas Wyszyński i papież Jan Paweł II i wyda jeszcze wspanialszych. To będą wasi synowie i wasze córy wyrosłe z wiary i wytrwałości swoich ojców”.

 

21 marca, niedziela.

Znacznie pogorszył się mój stan zdrowia. W czwartek w nocy miałem atak i chłopcy wezwali pogotowie. Dostałem zastrzyk przeciwbólowy, po którym zemdlałem. Koledzy zaopiekowali się mną z niezwykła serdecznością, a lekarz pojawił się po dziesięciu godzinach.

Dziś pierwszy dzień wiosny, podobno NASZEJ WIOSNY.

30 marca, wtorek.

W sposób mało oczekiwany znalazłem się nagle w szpitalu. Po prostu wieczorem miałem kolejny atak i tym razem, o dziwo, po wnikliwym badaniu zdecydowali się zabrać mnie do szpitala, cywilnego szpitala. Natychmiast po przyjeździe udało mi się zadzwonić do domu. Zdziwienie żony nie miało granic. Oczywiście, następnego dnia przyjechała z wizytą i po raz pierwszy od pięciu miesięcy nagadaliśmy się do woli.

Obsługa w szpitalu jest bardzo miła i większości trzyma z nami. Co prawda mam dwóch „aniołów stróżów”, ale jeśli są to klawisze z więzienia to nie ma sprawy, gorzej, jeśli przychodzi zmiana z ROMO (Rezerwy Ochotnicze Milicji Obywatelskiej). Dzisiaj, na przykład, taki mały dyskotekowiec w dżinsach, z pistoletem u pasa, rewidował mnie, kiedy wracałem z dyżurki lekarzy. Powiedziałem mu, wprost, że jest śmieszny. Nawet podczas wizyty księdza śledził nas na każdym kroku. Czasami mam wrażenie, że w więzieniu było już swobodniej i ciekawiej. Jednak atrakcją pobytu w szpitalu są niekontrolowane wizyty. Wczoraj miałem wizytę Ewy z Warszawy z wieściami, co się dzieje w radio.

Odczuwam wiele wyrazów sympatii. Na przykład podchodzi do mnie na korytarzu jakaś pani i wciska mi dwie paczki papierosów. Dziękuję, bo mam ich sporo, ale ona upiera się, że będą dla kolegów. Podziękowałem i przekazałem kolegom.

13 kwietnia, wtorek.

W sobotę znieśli nam całkowicie obstawę. Przyjechali jacyś SB-cy ze Skierniewic i poprosili na rozmowę, w której dali nam do zrozumienia, że zniesienie obstawy to dowód zaufania i żebyśmy przypadkiem nie próbowali uciekać. Odetchnąłem z niewiarygodną ulgą. Nagle poczułem się jak normalny człowiek, a szpital wydał się oazą swobody. W czasie świąt przywieźli następnego kolegę z więzienia. Leżymy teraz we dwóch, w jednym pokoju.

Oczywiście przez cały okres Świąt Wielkanocnych trwały wizyty gości niemal z całej Polski: z Warszawy, Włocławka, Gdańska, Sochaczewa, z tym najważniejszym gościem na czele, moim młodszym synem. Widziałem go po raz pierwszy od czterech miesięcy. Malec poznał tatę od razu. Natomiast dzień po świętach odwiedził mnie starszy syn ze swoją mamą. Patrzyłem na niego z czułością i niemal bałem się dotknąć (nie umiem opisywać wzruszeń). On był bardzo skrępowany, ale rozruszał się powoli i zrobiło się miło. Oczywiście nikt mu nie powiedział, że jego ojciec jest internowany. Bano się?

22 kwietnia, czwartek.

Trzy dni temu miałem wizytę esbeka i oto jej w miarę wierny przebieg.

– Coś mizernie pan wygląda – zaczął

– W sanatorium, jak pan wie, nie byłem.

– Ale przecież dawali wam tam jeść?

– Gdybym był tylko na więziennym wikcie, wyglądałbym jeszcze gorzej.

– Chcemy pana albo zwolnić, albo przenieść do polikliniki MSW, co pan woli?

– Niech pan nie zadaje takich pytań.

– A co pan zamierza robić później?

– Chyba zamierzam wyjechać z Polski. (Jeszcze w lutym gen. Jaruzelski zapowiedział, że działacze opozycyjni będą bez przeszkód mogli wyjechać z kraju.)

– To wiem, ale czy rodzina tam pana przyjmie?

– Nie mam za granicą ani rodziny, ani znajomych.

– A jeśliby pan nie wyjechał? Ja oczywiście nie przesądzam, bo jestem za mały, ale gdyby?

– Do mojej dawnej pracy w radio pewnie nie wrócę?

– No raczej nie.

– To mam dwie ręce i głowę. Jak wyjdę, to pomyślę, co robić.

– A nie żal panu opuszczać zawodu?

– Pewnie swoje już wypracowałem.

– Przecież w radio mają o panu bardzo dobre zdanie jako o dziennikarzu.

– Mam inne wiadomości.

– No wie pan, jest sporo zawiści.

– Ale ci zawistni są w tej chwili u steru rządów, między innymi w radio.

– To jednak szkoda po jedenastu latach…

– Może, ale dam sobie radę

– Ten pański wrzód, to też pewnie wynik pracy?

– Zatem na razie myślę o leczeniu.

– Chcemy w zasadzie pana zwolnić z internowania. Tak na pięćdziesiąt procent ma pan to już załatwione, tylko pułkownik prosił, aby pan po wyjściu nie kontaktował się z tymi różnymi grupami, rozumie pan?

– To, co pan teraz do mnie powiedział, zrozumiałem.

– To życzę panu szybkiego powrotu do zdrowia.

Jeszcze dobrze nie ochłonąłem po tej rozmowie o niczym (w międzyczasie dowiedziałem się, że rozmawiał też z lekarzem i powtórzył, że chcą mnie zwolnić, a na pytanie lekarza czy za podpisem – tzw. lojalką – odpowiedział, że oni wiedzą, iż podpisu ode mnie się nie doczekają) i właśnie relacjonowałem żonie jej treść, kiedy do pokoju wpadł następny esbek z pytaniem – czy nie poszedłbym na przepustkę?

– Zaraz, na jaką przepustkę?

– Towarzysz minister udzielił panu przepustki siedmiodniowej od 20 do 27 kwietnia.

– Ja nie prosiłem ministra o żadną przepustkę.

– Ale pański adwokat występował.

– Dokładnie nie o to. A poza tym, przed paroma godzinami był tu pański kolega, który mówił, o czym innym.

– Ja nic nie wiem. Miałem tylko pana zapytać.

– Nie odpowiadam tu za siebie, lecz lekarz….

– Lekarz wyraził zgodę.

– To pozwoli pan, że ja sam zapytam.

Ordynator, w istocie, wyraził zgodę, nie widząc w tym nic złego i podejrzanego. Ja jednak miałem pewne opory, ale trzeba było widzieć minę żony, żeby te opory rozwiały się. Nim jednak wyjechałem do domu, spędziłem jedną dobę w celi, w więzieniu. I tam okazało się, że moje opory nie były bezpodstawne. Takich propozycji było siedemnaście i dwunastu odmówiło.

W więzieniu nastrój znalazłem bojowy. Niektórzy czują się już nawet zwycięzcami. Mimo wszystko zadaję sobie pytanie, czy nie za wcześnie? Tym niemniej jest coś wspaniałego w tym duchu bojowości i wytrwałości. Długo nikogo z tej paki nie złamią. Podczas moje nieobecności otworzono zupełnie cele, tak, że przez pół dnia można swobodnie odwiedzać kolegów w innych celach. Ale tu drobny szczegół. Na większości cel zobaczyłem kartki z napisem: „Do 15-tej uczymy się. Wizyty mile widziane po tej godzinie.” Trwają także wykłady z filozofii, ze współczesnej historii Polski oraz prowadzone są lektoraty z języka angielskiego i niemieckiego.

* * *

 

Z więzienia wyprowadzili nas rano. Rozliczyli niemal ze wszystkiego i kiedy pobieraliśmy depozyt odzieżowy, czyli nasze cywilne ubrania, zdarzył się prześmieszny przypadek. Otóż nasze ubrania wisiały w magazynie, w dużych torbach, takich, w jakich czasami przewozi się ubrania w podróży. Jedna z nich była z nazwiskiem jednego z kolegów, cała wielka torba, a na jej dnie znajdował się… maleńki znaczek „Solidarność”. O godzinie 10.10 wyszliśmy i o tej samej porze, za tydzień, mamy powrót.

Kiedy dotarłem do domu, zaczęło się. Drzwi właściwie nie trzeba było zamykać. Mieszkanie ciągle było pełne ludzi, a przerwy w odwiedzinach czyniła dopiero godzina policyjna. Jedynie noc była nasza, moja i żony. I tak przez cały tydzień wizyty u kogoś lub wizyty kogoś u nas. Między innymi odwiedził nas Janusz Barański, były zastępca Naczelnika Dzielnicy Łódź-Polesie, ten sam, który trzy lata temu dawał nam ślub. Po wprowadzeniu stanu wojennego zadano mu pytanie, albo „Solidarność”, albo posada. Wybrał „S” i natychmiast koledzy z pracy się od niego odsunęli. Został sam, ale z godnością. Jedna z pięknych kart tej „wojny”.

2 maja, niedziela

To już ostatni odcinek tego rozdziału. Dnia 30 kwietnia 1981 roku po 139 dniach internowania, o godzinie 13.07 opuściłem więzienie w Łowiczu, jako człowiek wolny.

W ten sposób załapałem się do wielkiej, propagandowej akcji władz reżimowych pod nazwą zwolnienie 800 internowanych. Akcja ta zresztą, w przypadku Łowicza wyglądała nader skromnie. Z tego więzienia zwolniono zaledwie 13 osób. Tak, więc niedziela jest drugim dniem wolności, ale powracam do ostatnich dni internowania.

We wtorek wróciłem do więzienia. Koledzy powitali mnie radośnie i przez dwa dni opowiadałem wrażenia z wolności. Mówiłem tak, jak postrzegałem, że na wolności czeka nas dużo pracy, pracy niemal od początku. W więzieniu zaś coraz większe rozprężenie. Klawisze nie reagują prawie na nic. Powracają stare podziały polityczne.

Poza tym więzienie żyło zapowiadaną na 1 maja wizytą prymasa Glempa. Dyskutowano, więc nad tezami Rady Episkopatu i przygotowywano pamiątki dla szacownego gościa. Liczyłem, że zostanę w więzieniu do tej wizyty, ale, niestety, w czwartek znalazłem się z powrotem w szpitalu, by w piątek powrócić do więzienia na pół godziny, żeby rozliczyć się i pożegnać z kolegami. Na jak długo?

zwolnienie-228x300.jpg

W sobotę, ksiądz Kazimierz Wójciak, nasz więzienny kapelan, do którego z początku podchodziliśmy bardzo nieufna, który z czasem stał się przyjacielem, zabrał nas ze szpitala, mnie wolnego do siebie, a dwóch kolegów do więzienia, aby mogli uczestniczyć w wizycie księdza prymasa.

ks.wojciak-219x300.jpg

Ksiądz Kazimierz Wójciak, z prawej

 

Odbyło się to całkiem legalnie za zgodą wszelkich władz. Jednakże moje wyjście ze szpitala obudziło czujność miejscowej esbecji i już po chwili mieliśmy za sobą śledzący nas samochód. Co się okazało? O moim zwolnieniu wiedziało więzienie i komenda wojewódzka milicji w Łodzi. Nikt jednak nie powiadomił miejscowej SB. Sądzili, więc, że zwiałem ze szpitala i ruszyli w pościg. Tym nie mniej udaliśmy się pod bramę więzienia, gdzie czekaliśmy z bukietem róż dla prymasa od byłych internowanych. Oczywiście po chwili pojawiła się milicja, spisała nas i jeszcze nie dokończyli swoich czynności, kiedy nadjechał ksiądz Prymas. Wysiadł do nas, złożył autografy i zniknął za bramą więzienia. Spotkałem go tego popołudnia u księży pijarów na obiedzie, na który zostałem zaproszony. Było to jedno z większych wrażeń na zakończenie internowania.

 

Wieczorem i następnego dnia dowiedzieliśmy się o potężnych manifestacjach 1-szo majowych, czarnych procesjach, które tym razem, o dziwo, nie pociągnęły za sobą ofiar. Czyżby była to zapowiedź innej przyszłości

* * *

Pół roku, które dzieli moment mojego wyjścia z więzienia i moment wyjazdu za granicę poświęcone było głównie pomocy innym, internowanym kolegom i koleżankom lub ich rodzinom. Zaznawszy, przez ostatnie miesiące, tak wiele pomocy spłacałem swoisty dług. Jeździliśmy więc z paczkami, zwłaszcza do rodzin dziennikarzy. Pamiętam, kiedy zjawiłem się z paczką u Marka Madeja, sprawozdawcy sportowego z łódzkiej telewizji, a Marek nie był ani członkiem, ani działaczem „S” i nie wiedzieć czemu był przez kilka dni internowany, a następnie usunięty z pracy. Marek powiedział wówczas, że jemu się ta pomoc nie należy. Nie wiedziałem, dlaczego? Po wielu latach sam przyznał się, że był współpracownikiem SB. Ale może niezbyt efektywnym?

Któregoś razu wybraliśmy się natomiast do Gołdapi. Udało nam się wprzódy załatwić, oczywiście po znajomości, dodatkową benzynę na tak długą podróż. Pojechaliśmy moim małym fiatem bodaj w cztery, czy pięć osób. Jedną z nich był Kaziu Kończak, mąż Janki, o której pisałem przy okazji „marszu głodowego” kobiet łódzkich. Janka przebywała wówczas w Gołdapi i Kaziu poszedł ją odwiedzić, a myśmy stali pod płotem i wykrzykiwali imiona znanych nam koleżanek z łódzkiej „Solidarności” i z radia. Narobiliśmy sporo szumu swoim zachowaniem, wprowadzając zamieszanie wśród służby pilnującej. Do tego stopnia nasze „wybryki” okazały się groźne, że tuż po powrocie, pojawił się u mnie oficer SB przestrzegając w ostrej formie, że jeśli dalej będę się tak zachowywał, to cofną mi wydany już paszport na stały wyjazd za granicę.

Decyzję o wyjeździe podjęliśmy z żoną, kiedy jeszcze byłem internowany. Nie miałem złudzeń, że nie będę miał żadnych szans na ponowną pracę w moim zawodzie. Pozostawało zatem albo zakręcić się w jakimś małym biznesie, albo pisać za darmo do prasy podziemnej, która zresztą w regionie łódzkim prezentowała się marnie, no albo… wyjechać. Wybraliśmy to ostatnie rozwiązanie, nie mając świadomości, co nas czeka. Klamka jednak zapadła.

Rozpoczęliśmy starania o wizę pobytową w którymś z krajów zachodnich. Złożyliśmy wnioski w ambasadzie brytyjskiej, szwajcarskiej, francuskiej, a nawet hiszpańskiej. Przez kilka tygodni panowała zupełna cisza i już zaczynaliśmy się obawiać, czy nasze plany wyjazdowe spalą na panewce, kiedy otrzymaliśmy wezwanie do ambasady francuskiej. Moja znajomość francuskiego była jeszcze zbyt słaba, mimo w miarę intensywnego przypominania sobie języka Moliera w więzieniu, by móc z pracownikiem ambasady porozumiewać się po francusku. Na szczęście rozmowa była bardzo krótka. Pracownik zapytał mnie, co robiłem w „Solidarności”, a kiedy powiedziałem, że byłem delegatem na I zjazd, wyjął Tygodnik „Solidarność” z pełną listą delegatów i poprosił, abym mu wskazał moje nazwisko. Oczywiście, widniało w grupie przedstawicieli regionu łódzkiego. To kończyło sprawę i otrzymaliśmy wizy wjazdowe do Francji. My to znaczy ja, moja żona, Kubuś i moja mama, która podjęła ryzyko wyjazdu razem z nami.

Rozpoczęła się cała seria przygotowań. Najpierw, zgodnie z przewidywaniami, zostałem wyrzucony z pracy w radio, mimo, że ciągle byłem na zwolnieniu lekarskim. Zostałem wezwany do radia, gdzie wręczono mi zwolnienie z powodu „niezdolności do służby wojskowej”. Trzeba pamiętać, że wraz z wprowadzeniem stanu wojennego radio i telewizja zostały zmilitaryzowane i nawet prezenterzy dzienników telewizyjnych występowali w mundurach. No cóż, powód do wyrzucenia dobry jak każdy inny. Dopiero po dwudziestu latach dowiedziałem się, że podczas pobytu w więzieniu zostałem poddany tak zwanej weryfikacji kadr z zakazem pracy w jakichkolwiek środkach masowego przekazu!

Spakowałem moje taśmy w radio w dwie godziny i w ten sposób zakończyłem trwającą ponad 11 lat karierę dziennikarza Polskiego Radia. Poprosiłem jednak, ówczesnego redaktora naczelnego, Wojciecha Ekierka o opinię z pracy.

  • A po co to panu, będzie pan szukał pracy w Wolnej Europie?
  • Może… Zresztą to nie pańska już sprawa, a opinia mi się należy.

Z opinii wynikało, że byłem świetnym dziennikarzem, który „wykazywał się inicjatywą zawodową i wszechstronnymi zainteresowaniami”, a dalej następował wykaz nagród, które otrzymałem za poszczególne audycje. Tytuły tych audycji nic mi już dzisiaj nie mówią, nawet nie pamiętam, że coś takiego spłodziłem. Przypominam jednak ten fakt z dwóch powodów. Po pierwsze, bo takich wydarzeń się nie zapomina, jak nie zapomina się śmierci ukochanej osoby, a po drugie, bo właśnie z końcem stycznia 2006 roku, wyrzucono mnie z pracy po raz drugi. Tym razem z pracy w Polskiej Organizacji Turystycznej, po ośmiu latach dobrej, również poświadczonej wieloma gratulacjami, pracy na rzecz promocji Polski. Tym razem wyrzucali mnie nie komuniści, ale swoi, nowy rząd Prawa i Sprawiedliwości, czyli ludzi, z którymi kiedyś byłem na jednej barykadzie. Powód: likwidacja mojego stanowiska. Przy pożegnaniu wyrzucający mnie wiceprezes Wojciech Kodłubański gratulował mi sukcesów i wręczył bukiet róż. Istna komedia. Tyle tylko, że pan Kodłubański przypominał swą postawą do złudzenia pana Ekierka. Prawie mutant po 23 latach. Taki sam karierowicz, zdolny do wszystkiego, aparatczyk. To po to myśmy tę żabę jedli? Dla takich jak on i jemu podobni?

„Czuję się jak żołnierz AK, który najpierw był prześladowany przez Gestapo, a potem przez reżim komunistyczny, tyle tylko, że w moim przypadku jest na odwrót” – powiedziałem na pożegnanie.

No, ale w 1982 roku ta żaba była ledwie złowiona i do upadku realnego socjalizmu droga była jeszcze daleka i wręcz niewyobrażalna, podobnie jak droga nad Sekwanę.

Przed wyjazdem musieliśmy zdać spółdzielcze mieszkanie, wszystko sprzedać, pożegnać się, spakować i… oclić cały nasz bagaż. Pożegnań było kilka. Jedno wzruszające dla kolegów i koleżanek dziennikarzy w Łodzi. W prezencie otrzymałem własną karykaturę z podpisami przyjaciół i dedykacją „Patrząc na siebie, wspominaj nas” oraz wierszem, który niestety, podczas licznych przeprowadzek, gdzieś się zagubił. Z pożółkłej już kartki, dolepionej z tyłu do karykatury, odczytuję nazwiska przyjaciół z tamtych lat: Kalina Jerzykowska, koleżanka z Radia Łódź, Marian Miszalski, z którym siedziałem w jednej celi, Jurek Katarasiński, niestety już nieżyjący, jego żona, a dziś posłanka Iwona, Zbyszek Wojciechowski, którego jeszcze nie raz będę wspominał, niestety też już nieżyjący i jego żona Anita, Małgosia Golicka-Jabłońska, chodząca dobroć, Sławek Szczepaniak, z którym spotkałem się po wielu latach na rocznicy STS „Pstrąg”.

W trakcie tego pożegnania urządziliśmy też aukcję naszych bibelotów, których nie zabieraliśmy ze sobą. Dochód został natychmiast przekazany na zakup wódki w melinie na Włókienniczej i zabawa trwała dalej. Do rana pozostał jeden z kolegów, łódzki poeta, Józef Henryk Wiśniewski, który padł, tak jak stał. Rano ocknął się, przeciągnął i wygłosił pamiętną sentencję: „bo nie zna życia, kto nie przespał w marynarce”. (Młodszym przypominam, że jest to parafraza morskiej piosenki, „bo nie zna życia, kto nie służył w marynarce”). Józek będzie jeszcze bohaterem jednaj przygody w moim życiu.

Nadszedł wreszcie wyznaczony moment wyjazdu i trzeba było stawić się w Urzędzie Celnym, przy dworcu Łódź-Kaliska.

wyjazd0-1-300x202.jpg

Z Jackiem Kwaśniewskim przed Urzędem Celnym jeszcze w mojej buttle dress

 

Clono nam wszystko. Zarówno bagaż podręczny, jak i ten, który był wysyłany w dwóch skrzyniach transportem spedycyjnym. Przeszukiwano wszystko, majtki, koszule, poszewki. Dobrze, że kołder i poduszek nie rozpruwano, a mimo to udało mi się przemycić moje więzienne wspomnienia, na których mi bardzo zależało. Proces clenia trwał aż dwa dni. Koszmar.

Wreszcie załadowaliśmy bagaż podręczny na „malucha” i żegnani przez rodziców Basi, Wojciechowskich i Katarasińskich, dnia 7 października 1982 roku ruszyliśmy na „tułaczkę”.

Tego samego dnia, wieczorem, dotarliśmy do Zgorzelca i tu przeszukiwanie zaczęło się od początku, mimo, że walizki były już oclone i zaplombowane. Wszystkich nas, oprócz małego Kubusia wzięto na osobistą rewizję. Znaleziono przy nas znaczki „Solidarności”, które mój przytomny, dwuletni synuś ponownie zgarnął podczas nieuwagi celników do kieszonki, bo to były rzeczy tatusia. W sumie zabrano nam tylko grosiki schowane w kopercie, które rzucano na szczęście, podczas naszego ślubu i które zabieraliśmy ze sobą również na szczęście. Nie wolno bowiem było wywozić polskich pieniędzy za granicę. Ot, taki komunistyczny absurd. Postradałem też moją kurtkę. Kupiłem ją kiedyś w zakładach „Próchnika”. To była modelowa kurtka, trochę w stylu „buttle dress”, ale szyta na wzór polskiego przedwojennego munduru, z amarantami pod szyją. Mundurów też nie można było wywozić. Ponoć odesłano ją potem do Jacka Kwaśniewskiego, ale nie wiem, co się z nią dalej stało.

Kubuś dał popis jeszcze raz na granicy NRD i RFN. Wschodnioniemieccy celnicy zdawali rutynowe pytania podczas trzepania po raz kolejny naszego samochodu: czy nie mamy pistoletów, radiotelefonów itp. Kubie tak te pytania przypadły do gustu, że biegał wokół samochodu, przedrzeźniając niemieckich celników wołał” „pistoleten, karabinen, radiotelefonen”. Nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu.

Jakaż, więc była nasza radość, kiedy wreszcie znaleźliśmy się na terytorium RFN. Zatrzymałem się na pierwszej stacji benzynowej w Helmstadt i poszliśmy na kawę, paląc zakupione właśnie „gittany”. Pozwoliliśmy sobie na taki luksus, mimo, że musieliśmy się liczyć z każdym groszem. Mieliśmy przy duszy tylko 150 dolarów, które uprzejmie przydzielił nam na podróż, osobistą decyzją, minister finansów rządu PRL, Marian Krzak. Tymczasem wieczorem przyszło nam dokonać jeszcze jednego uszczerbku w naszym budżecie. Pogodę podczas jazdy mieliśmy fatalną, cały czas lało, a za sobą całą noc i cały dzień jazdy. Dlatego też, kiedy pod wieczór dotarliśmy pod Verdun, postanowiłem, że nocujemy. Dopiero, zatem drugiego, a właściwie trzeciego dnia podróży dojechaliśmy do Paryża. Okazało się jednak, że adres, który nam wręczono w ambasadzie francuskiej w Warszawie nie był prawidłowy i trzeba było jechać na drugi koniec Paryża. Zakwaterowano nas w akademikach w Puteaux, obok słynnej dzielnicy szkła i betonu La Defanse. Tu przyszło nam spędzić pierwsze dziesięć dni emigracyjnej peregrynacji.

Już pierwszego dnia, dzięki przyjaciołom skontaktowałem się z Komitetem „Solidarności” i zacząłem działać. Zobowiązałem się do tego, wobec kolegów w Łodzi i wobec kolegów ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, że będę robił wszystko, co się da, żeby pomóc tym w kraju i dać świadectwo prześladowań. O naszym przyjeździe zresztą już wiedziano. W pewnym sensie na nas czekano. Byłem już osobą znaną. Tak przynajmniej oświadczyli nam, przemili Feniksenowie i znacznie mniej miła pani Grażyna Pomian, która w imieniu jakiegoś komitetu pomocy odwiedziła nas w Puteaux. Przyniosła nam pomoc w postaci chyba 300 franków i ponure wieści, że oto moją małżonkę czeka we Francji kariera sprzątaczki, a ja muszę zawiesić swoje ambicje na kołku i wziąć się do fizycznej pracy. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, pokazałem znaczący gest Kozakiewicza. I po latach okazało się, że miałem rację, ale przez pierwsze lata spełniała się jej przepowiednia. Wolność nie była taka słodka, ale była.

FRANCJA

 Od początku naszego pobytu we Francji dbaliśmy sumiennie, no najbardziej ja dbałem, o utrzymywanie kontaktów z rodziną i znajomymi w Polsce. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie napisałem tylu listów. Do dziś zachowałem ich wiele, a te od Zbyszka Wojciechowskiego o Jacka Kwaśniewskiego zasługują na specjalne opracowanie. Może się kiedyś doczekają.

Staraliśmy się też od czasu do czasu dzwonić do Polski. Było to możliwe jedynie późno wieczorem lub w nocy. Odbywałem długie spacery w poszukiwaniu uszkodzonych budek telefonicznych, z których można było dzwonić za darmo. Z jednych uzyskiwało się połączenie niemal od razu, a z innych w ogóle się nie udawało. O zamawianiu rozmowy nie było co marzyć. Łączyli po dwóch, trzech dniach. Zresztą nie mieliśmy ani swojego domu, ani telefonu.

Dziś w dobie telefonów komórkowych to brzmi jak bajka o żelaznym wilku.

Także, niemal od początku pobytu we Francji, zacząłem pisać moje listy z emigracji, których fragmenty publikowałem, zwłaszcza w polonijnym piśmie „Pomost”, w Stanach Zjednoczonych. Były nawet czytywane. Otrzymywałem echa, że te listy są wyrazem tego, co czuje wielu emigrantów.

28 stycznia 1983 roku (prawie cztery miesiące po przyjeździe)

„Ciągle na spotkaniach zadają mi to samo pytanie: dlaczego opuściłem Polskę? A ja nie wiem. Nie mam żadnej gotowej formułki. Pewnie głównie, dlatego, że bałem się niepewności. Trochę także, dlatego, że zawsze ciągnęło mnie do świata i dusiłem się w tym peerelowskim garnku z czerwoną pokrywką. Może też, dlatego, że chciałem coś dla Polski zrobić, pomóc, wykrzyczeć światu o naszym zbiorowym nietolerowaniu losu. Ale czy ja wiem? Coś tam niby robię, nie tyle jednak, ile bym chciał, nie tyle ile by trzeba. Włóczę się pociągami po Francji, odpowiadam na te same pytania, najczęściej po trójkącie: kościół – władza – „Solidarność”. Słuchają, potakują głowami, ale co oni z tego rozumieją? Nic, może prawie nic. Trzeba się było urodzić w reżimie, trzeba go było wchłonąć przez osmozę. Tego się nie rozumie, to się czuje.”

I tak było. Mój czas dzieliłem między troskę o zapewnienie bytu rodzinie, pisanie i działanie, polegające głównie na rozlicznych spotkaniach organizowanych przez wielorakie komitety pomocy „Solidarności” w Polsce. Jeszcze nie wyjechałem z Paryża, a już wziąłem udział w potężnej manifestacji z udziałem, między innymi, Yvesa Montanda i Siomnne Signore, przeciw więzieniu w Polsce działaczy politycznych. „Libérez Michnik, Kuroń et tout le prisonniers” niosło się po Esplanade des Invalides na przeciw okien polskiej ambasady, gdzie stanął symboliczny grób „Solidarności”. (Od wielu lat go już nie ma. W wolnej Polsce nie było się, komu nim zajmować).

Spotkania z tymi przyjaciółmi Polski, Polski „solidarnościowej” miały różnoraki charakter. Francuskie komitety pomocy były, w większości, lewicujące lub wręcz lewackie, w odróżnieniu od polonijnych, głęboko katolicko-narodowych. Ale zarówno u jednych, jak i u drugich zrozumienie znajdywały tylko wydarzenia czarno-białe. Jak opowiadało się, że bili, to wszystko było oczywiste, a jak wkraczało się na bardziej zawiłe ścieżki układów i porozumień, to już nie wiele rozumieli? Podobnie było z obrazem Polski. W im bardziej czarnych kolorach był namalowany, tym lepiej. Ludzie tam musieli być biedni, niemający niczego, także wykształcenia, dla których najbiedniejszy Francuz był bogaczem i znawcą świata. To było trochę przykre i denerwujące. Nic nie rozumieli z polskiej historii, z roli kościoła, że o polskim antysemityzmie nie wspomnę. Pamiętam, jak kiedyś, po spotkaniu w Tuluzie, siedzieliśmy w czyimś domu i któryś z gości stwierdził, że dla niego nie ma różnicy między Jaruzelskim a Piłsudskim. Trochę mnie zatkało, bo jak z takim dyskutować. Ze dwa lata później opowiadałem to zdarzenie państwu Wasiutyńskim w Nowym Jorku i pani domu odparła przytomnie:

  • No jak to? Jest różnica. Przecież Piłsudski nie nosił ciemnych okularów, a Jaruzelski nie ma sumiastych wąsów.

No i to chyba była najlepsza odpowiedź.

13 grudnia 1982 roku, w pierwszą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, wydelegowano mnie do składania wieńca na placu Wałęsy, we Frejus, nad Morzem Śródziemnym. Sama wycieczka już była przyjemnością, a co dopiero, że wieniec składałem w towarzystwie mera Frejus, François Leotarda, wybitnego działacza Partii Republikańskiej i późniejszego ministra obrony i ministra kultury.

frejus-1-300x233.jpg

Jeszcze nie raz przychodziło nam się spotykać w sympatycznych okolicznościach. Zupełnie inne były też spotkania z Młodymi Demokratami z różnych krajów. Do ich międzynarodówki należał potajemnie Ruch Młodej Polski i z tej to racji wspólnie ze Sławkiem Czarlewskim braliśmy udział w różnych zjazdach i prywatnych spotkaniach, w Strasburgu, Oslo, Berlinie, ale przede wszystkim w Paryżu, głównie z młodzieżówki partii UDF (Union pour la Démocratie Française), partii byłego prezydenta Valery Giscard d’Estaing. Claude Ney, piękna Constace Legrippe, Anne-Catherine de Bruchard, to byli moi, pierwsi francuscy przyjaciele.

Los chciał, że z Anne-Catherine odnaleźliśmy się w Brukseli na przełomie wieków. Kiedy ja pracowałem jako dyrektor Polskiego Ośrodka Informacji Turystycznej, ona była i jest asystentką parlamentarną Alaina Lamassura, też znanego polityka francuskiego. Tuż przed naszym powrotem do Polski, w zimie 2004/2005 zaprosiła nas do siebie. Podawano różne koktajle, ale ja rozglądałem się za whisky. Jak przystało na dom starej panny whisky nie było, wówczas Anne-Catherine wyciągnęła z zażenowaniem pół litra „żytniej”.

  • Nie wiem tylko czy ona jest dobra – powiedziała – bo ona tu stoi od 1985 roku, kiedy byłam wysłana przez ciebie do Polski?

Zdębiałem. Nigdy nie piłem dwudziestoletniej „żytniej”. Była bardzo dobra. Gdzieżby się taka uchowała w Polsce?

* * *

Naszym autentycznym domem, na cztery lata, stało się mieszkanie przy Avenue de la Liberté nr 22, w Sainte Geneviève des Bois. Stało się nie tylko dlatego, że tam były, nasze cztery kąty, że tam się kochaliśmy i kłóciliśmy, ale także dlatego, że mieliśmy obok autentycznych przyjaciół, z którymi się bawiliśmy, modliliśmy i działaliśmy na rzecz przyjaciół w Polsce.

kuba.3-219x300.jpg

Kuba, wreszcie pierwsze Świeta we własnym mieszkaniu

 

O Claudzie i Annic Romec już wspominałem, ale do nich nie pasuje określenie przyjaciele, oni stali się niemal rodziną. Claude był, podobnie jak, ja, dziennikarzem, z tym, że pracował jako wolny strzelec. Zajmował się głównie ochroną środowiska, ale nie tylko. Poglądy miał lewicowe, ale tolerancja pozwalała mu na zrozumienie i akceptację innych punktów widzenia. Rozumiał, że w Polsce, lewica, póki co nie ma szans i że kościół jest duchowym przewodnikiem narodu. Był ateistą, ale akceptował rolę kościoła. Bardzo inteligentny, z zapałem bronił swoich poglądów, ale umiał słuchać innych. Niezwykle skrupulatny, zawsze robił dokładne notatki z każdego wyjazdu do Polski, który musiał być przygotowany w najdrobniejszych szczegółach. Nigdy nie zapomnę, jak poprawiał każdy mój błąd językowy. Robił to jak belfer i gdy z nim rozmawiałem miałem niezłą tremę, ale byłem mu za to wdzięczny. W tej rodzinie on rządził. Annic była jego sobowtórem w sprawach politycznych i społecznych, ale za to przeciwieństwem jeśli chodzi o pogodę ducha, uśmiech i towarzyskie podejście do ludzi. On był surowym ojcem, ona słodką mamą. Dwójkę dzieci, Cyryla i Muriel, Claude trzymał krótko, ale starał się być sprawiedliwy i dawał im wolną rękę w sprawach światopoglądowych. Byli też naturystami i bez żenady wieszali swoje zdjęcia nago w pokoju. Ten luz z początku trochę szokował, ale i zastanawiał, że przecież, w końcu to nic takiego, po prostu ludzkie ciało, zwłaszcza, że, bez wątpienia, przyjemne dla oka (szczególnie Annic). To pewnie dzięki tej edukacji, wylądowaliśmy raz, czy drugi na plaży nudystów, bez specjalnych wrażeń i emocji.

romec.dzieci-300x193.jpg

Mały Kubuś z Muriel i Cyrylem

Dzieci Romeców zajmowały się Kubą cudownie, co w znacznym stopniu przyczyniło się do przełamywania jego nieufności do nowego otoczenia. Przyjaźnili się potem długie lata. Dopiero, kiedy wszyscy stali się dorośli, założyli swoje rodziny, tamte czasy poszły niemal w zapomnienie.

Zbliżyliśmy się do Romeców, pod czas naszego pobytu w mieszkaniu mamy Clauda, a potem w Ste Geneviève des Bois, nasza przyjaźń była już tylko naturalną kontynuacją, tym silniejszą, że z miejsca włączyłem się w działania lokalnego komitetu poparcia dla „Solidarności”.

claude.manif_-215x300.jpg

Po lewej Claude. Manifestacja w Saint-Genevieve-des-Bois po zabójstwie ks. Popiełuszki.U daolu bawią się Kuba i Cyryl.

Organizowaliśmy różne manifestacje, pisaliśmy petycje i protesty, ale przede wszystkim organizowaliśmy pomoc dla przyjaciół w Polsce.

Ponieważ moja mama, wracając do Polski, dostała, bez kłopotów, paszport pozwalający na podróże tam i z powrotem, postanowiliśmy, że Basia też weźmie taki paszport, co ułatwi nam kontakty z rodziną i opozycją w kraju. Tak też się stało i już w drugi dzień świąt 1983 roku, ruszyła, w towarzystwie Clauda, z konwojem „humanitarnym” do Polski. Słowo „humanitarny” piszę w cudzysłowie, ponieważ w furgonetce oprócz darów, znajdowała się i emigracyjna literatura i maszyny do pisania.

Jej wizyta ożywiła przyjacielskie kontakty podtrzymywane dotychczas częstymi listami. To nie wiarygodne, jak, wówczas, przejmowaliśmy się losem naszych przyjaciół. Rodzina była zdecydowanie na drugim planie.

romec-195x300.jpg

Claude Romec przed kościołem Jezuitów w Łodzi

 

W listach proszono nas o najdziwniejsze rzeczy. Od książek, co normalne, od lekarstw, co też normalne, po, na przykład obróżkę przeciw pchłom dla psa. Też kupiliśmy i wysłaliśmy. Poza tym wysyłaliśmy tony jedzenia, słodyczy, lekarstw, kierowane głównie do Łodzi, do komitetu pomocy przy kościele jezuitów, ojca Stefana Miecznikowskiego.

Ale to wszystko było nic w porównaniu do niezliczonej ilości gości z kraju, którzy nocowali i żyli w naszym mieszkaniu. Po czterech latach stwierdziliśmy z Basią, że odkąd mieszkamy w Ste Genenvieve des Bois, mieliśmy tylko jeden wieczór, że nikogo nie było w domu.

Z Polski przyjeżdżał do nas każdy, kto tylko otrzymał paszport: Malarz, Staszek Nowacki, kolega z opozycji, Kaziu Bednarski, kolega z łódzkiej „Solidarności”, mama Małgosi Bartyzel, zapalona turystka, Małgosia Grabowska, córka pani dr Grabowskiej, która pomagała internowanym w Łowiczu, Kasia Modrzejewska, przyjaciółka Jacka Kwaśniewskiego, potem i nasza, Piotrek Bauman, syn sekretarki z radia w Łodzi, Wacek Biały, kolega z radia w Lublinie, jego żona, Zbyszek Wojciechowski.

koledzy-300x263.jpg

Kolejni nasi goście Marian Mieszalski, Jurek Drągalski i Kaziu Bednarski

 

Potem, kiedy rygory zelżały, jeszcze więcej kolegów dostawało paszporty: Jurek Drygalski (późniejszy minister prywatyzacji), Zygmunt Barylski, kolega z więzienia i jego żona, Marian Miszalski, Jacek i Gosia Bartyzelowie, Stefan Bratkowski, Jurek Surdykowski (też dziennikarz, potem dyplomata), Jacek Kwaśniewski… Ten ostatni, podczas wizyty u nas, wpadł na genialny pomysł,

  • Wiesz następnym razem przyjedziemy do was z Jurkiem Drygalskim i naszymi rodzinami, to razem osiem osób, ale będziemy się zachowywali jakby nas w ogóle nie było.

grabowska-300x200.jpg

Małgosia Grabowska na Monmartrze, 1984

I wszystkich oprowadzaliśmy po Paryżu i okolicach, znajdowaliśmy im tymczasową pracę, żeby trochę dorobili, wszystkim dawaliśmy jeść i spać, często przez długie tygodnie. A ci, których wymieniłem to nie jest bynajmniej kompletna lista. Nie wspomniałem już wcale o bliższej i dalszej rodzinie. Jak myśmy to wytrzymali?

Dwie wizyty wymagają jednak szczególnego wspomnienia.

Pierwsza to wizyta mojego kapelana z internowania w Łowiczu, księdza Kazimierza Wójciaka. Zjawił się u nas pod domem całym autokarem, którym przywiózł pielgrzymkę młodzieży, w drodze do Lourdes. I te kilkanaście osób też nocowało u nas pokotem, na podłodze.

Innym razem mieliśmy niespodziewaną wizytę Polonusów z Nowego Jorku, ale to dłuższa historia.

Moje „Listy z emigracji” drukowałem w polonijnym piśmie „Pomost”, ukazującym się w USA. Były nawet szeroko czytane.

* * *

Zgoła odmienną przygodę przeżyłem dzięki Andrzejowi Słowikowi, szefowi łódzkiej „Solidarności”. Kiedy wypuszczono go wcześniej, na mocy kolejnej amnestii, z więzienia, postanowił nawiązać kontakty za granicą. Nie pamiętam już, za czy bez zgody Wałęsy. O otrzymaniu paszportu nie było jednak mowy. Wyjechał więc do Szwecji na fałszywym paszporcie jugosłowiańskim. Ze Szwecji przyjechał do nas. Całą operacją kierował Mirek Chojecki, ale ja, jako łodzianin, towarzyszyłem Andrzejowi w jego spotkaniach i podróżach. Mieszkał przez kilka dni u nas. Odbyliśmy kilka ważnych spotkań od Giedroycia po przedstawicieli francuskich związków zawodowych, a następnie ruszyliśmy do Rzymu i Sztokholmu. Andrzej był nawet przyjęty na audiencji prywatnej u Ojca Świętego, a ja, niestety, czekałem na niego w papieskich korytarzach, ale i tak dzięki niemu po raz pierwszy dane mi było zwiedzić Rzym i poznać wielu interesujących ludzi z polonii rzymskiej i sztokholmskiej.

W obsługę wizyt naszych przyjaciół zaangażowani byliśmy nie tylko my, ale także nasi francuscy przyjaciele. Mieszkali więc i u Romeców i u Caronów.

caron-240x300.jpg

Andre Caron pierwszy z prawej z Bednarskim w winnicy w Chinon

 

André Caron był, zresztą, dla wielu z nich, głównym „biurem pośrednictwa pracy”. Tego niezwykle wesołego dżentelmena i jego rodzinę poznaliśmy w kościele w Sainte Geneviève des Bois. Działał w stowarzyszeniu charytatywnym Świętego Wincentego a Pauli i z tej racji organizował również konwoje charytatywne do Polski. Jeździł sam, wysyłał innych, ale przede wszystkim był niezrównanym kompanem, który nikogo nie zostawił bez pomocy. Poza tym jego siostra była zamężna za właściciela winnic pod Chinon i tamże znajdowali, rok w rok, pracę moi koledzy i koleżanki. Wacek Biały podczas kolejnego wieczoru, po pracy w winnicy, ułożył nawet obszerny, stosowny poemat:

„Panie Colas Breugnon,

Monsieur Colas Breugnon,

Lubiłeś wino, więc ci opowiem

O winobraniu w Chinon (…)

 

Znałeś, Colas Breugnon

Smak tych winogron z Chinon,

Więc powiem Ci Colas,

Że nie raz grzbiet bolał

Na winobraniu w Chinon

 

Lecz piliśmy potem du vin

I były dziewczyny très bien

Gdy dała nam wina

Z uśmiechem dziewczyna,

Mówiliśmy zaraz c’est rien (…)

 

Gdy ona buziaka ci da,

Ty jej odpowiedz ça va

I całuj dziewczynę i napij się wina

I jeszcze muzyka nich gra.”

 

Kilku z ówczesnych zbieraczy winogron, w wolnej Polsce, zostało ministrami, biznesmenami, posłami, senatorami, a mnie zostały tylko wspomnienia. Może im też? Rzadko się spotykamy.

* * *

 

Tułając się, w owych latach, po paryskim bruku, nie można było nie natknąć się na ówczesnego sekretarza Biblioteki Polskiej, profesora Jerzego Monda. Bardzo szczupły pan, niezwykle często uśmiechnięty, starał się być miłym i uprzejmym dla ludzi, tak dalece, jak to tylko było możliwe. Syn generała Bernarda Monda, w okresie międzywojennym dowódcy rozlicznych jednostek wojskowych, barwnej postaci Krakowa, zapalonego kibica Wisły Kraków. Profesor Jerzy Mond, ((1921-2001),  absolwent Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktorat en études politiques uzyskał na Paryskiej Sorbonie w roku 1963, autor wielu publikacji naukowych dotyczących środków masowego przekazu w Europie Środkowej i Wschodniej, latach 1956-1957 sekretarz generalny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich a od 1964 do 1987 pracownik naukowy w Centrum Naukowo-Badawczym (CNRS) w Paryżu), sam emigrant z 1960 roku, wiedział doskonale, czym pachnie życie emigrantów zwłaszcza na początku, dlatego też starł się pomagać, jak tylko było można.

eu1-4-4_small1.jpg

Profesor Jerzy Mond, Paryż 1984, foto Stanisław Fredro-Boniecki

 

Dzięki niemu zrobiłem doktorat z prasoznawstwa i dzięki niemu przez kilka lat pracowałem w Bibliotece Polskiej gromadząc zbiory prasy podziemnej. To była dla mnie ogromna pomoc nie tylko materialna, ale i psychiczna. Uważał, że przede wszystkim trzeba się kształcić i tym sposobem zdobywać pozycję w środowisku francuskim, nie zapominając rzecz jasna o polskości i polskiej historii. On sam, a później jego córka, bardzo przystojna Aleksandra Viateaux, uczynili wiele dla popularyzacji we Francji historii Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego.

Dlatego też, kiedy któregoś dnia rozmawialiśmy o mojej codziennej, mało intelektualnej pracy, namówił mnie, żebym zaczął pisać poważniej. Ponieważ bardzo interesowałem się prasą podziemną okresu stanu wojennego, przekonał mnie do studiów z prasoznawstwa na Francuskim Instytucie Prasy (L’Instutut Français de Presse) przy Uniwersytecie Paryż II. I tak wróciłem na studia, zapoznając się socjologią prasy. Po dwóch latach powstała po polsku, a dzięki przyjaciołom, także po francusku, obszerna praca na temat współczesnej, polskiej prasy podziemnej, ze szczególnym uwzględnieniem zawartości „Tygodnika Mazowsze”, najważniejszego, podziemnego pisma informacyjnego latach 1983-1986. Moim promotorem był prof. Pierre Albert, a recenzentami profesor Jerzy Mond i znakomitość w dziedzinie socjologii mediów, profesor Françis Ball. To dzięki tym studiom zetknąłem się z, jakże dziś rozpowszechnioną, teorią „globalnej wioski” Herberta Marshalla McLuhana, wówczas w Polsce praktycznie nieznaną. Co ważniejsze, jednak przestudiowałem gruntowniej historię polskiej, prasy podziemnej, niezwykle interesującą i równie niezwykle słabo znaną.

Z profesorem Mondem przyjaźniliśmy się do końca naszego pobytu we Francji, a i później mieliśmy możliwość przesyłania wieści sobie i o sobie, jako, że jego zięć, był przez wiele lat szefem placówki Agence France Presse w Warszawie.

Inną, wielce oddaną Polakom osobą, był ksiądz Eugeniusz Plater. Mimo, iż pochodził ze znanej, arystokratycznej rodziny Plater-Sybergów, nie miał nic wspólnego z pompatycznością arystokracji. Do reszty oddany organizacji pomocy parafiom w Polsce, przygotowywał różne wysyłki i konwoje. Jeden z nich organizowaliśmy wspólnie. Niestety, okazał się feralny. I sam ksiądz Plater i nawet później kierowca konwoju ostrzegali mnie, żebym nie wkładał, żadnych podejrzanych rzeczy do tego konwoju, ale ja czekałem na okazję wysłania wielu, od dawna zamówionych, książek, sprzętu i kopiarki dla Andrzeja Słowika. Zbagatelizowałem, więc ostrzeżenia i ukryłem wszystko, co było do wysłania. Konwój wpadł na granicy i nigdy nie dotarł do miejsca przeznaczenia, kościoła oo. Jezuitów w Łodzi.

plater_ok1-1-300x262.jpg

Ksiądz Eugeniusz Plater-Syberg

 

Ksiądz Palter był na mnie wściekły, a Andrzej Słowik do końca mi tego nie wybaczył, podejrzewając mnie, że maczałem palce w tej wpadce. Niestety, moja wina polegała jedynie na zlekceważeniu ostrzeżeń.

W 1986 roku, kiedy minęła największa fala wysyłek pomocy do Polski, ksiądz Plater, objął parafię w Szampanii i na stałe wycofał się z życia publicznego. Niestety, zniknął też z ludzkiej pamięci. Nie był przecież żadnym działaczem, pisarzem, filozofem, a jedynie dobrym człowiekiem. Obecnie jest proboszczem w parafii Saint-Valérien i dziekanem w diecezji Sens-Auxerre, sam sprawujący duszpasterską opiekę, teraz już nad sześcioma tysiącami ludzi mieszkających wokół 12 kościołów.

Na szczęście ludzka pamięć towarzyszy i towarzyszyć będzie księciu polskiej emigracji Jerzemu Giedryciowi. To, zaiste, była niezwykła postać. Pamiętam do dziś nasze pierwsze spotkanie w Paryżu, w jakiejś kawiarni nieopodal placu de la Madelaine. To było coś niesamowitego. Sam Giedroyć pofatygował się do Paryża z Maison-Laffitte żeby się ze mną spotkać i wysłuchać mojej opinii o sytuacji w Polsce. Siedziałem i gawędziłem z osobą, bodaj najbardziej znienawidzoną przez propagandę PRL, mimo, iż nie należał do najbardziej wojujących. Nie przepadał za polskim kościołem i w 1956 roku zaufał Gomułce. Miał, zresztą, „książę pan” swoje okresy uwielbienia dla tego czy innego polityka lub pisarza. Tak było, na przykład, z Adamem Michnikiem, którego najpierw bardzo cenił, a potem czymś mu Michnik podpadł.

Dla mnie, prywatnie, pozostał Jerzy Giedroyć, znakomitym wydawcą, dzięki któremu poznałem wspaniałą literaturę emigracyjną, wspaniałym człowiekiem, który znalazł bodaj chwilkę czasu dla każdego, nawet niewielkiej rangi działacza, takiego jak ja, i który umiał wysłuchać każdego. Pozostał wreszcie Giedroyciem, z którym zrobiłem, pierwszy w historii wywiad dla telewizji polskiej, już jako pierwszy niezależny korespondent z Paryża.

Mniej więcej w tym samym czasie, co Giedroycia, czyli na początku pobytu w Paryżu, miałem przyjemność poznać Zdzisława Najdera. Sąd w PRL, wydał już wtedy na niego wyrok kary śmierci za zdradę, jako że Najder objął kierownictwo Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium. Zapytałem go nawet jak się czuje w roli skazańca, ale nie sprawiał wrażenia, osoby zbyt przejętej tym faktem. Nasza pierwsza rozmowa dotyczyła mojej ewentualnej współpracy z radiem, która z czasem zaowocowała całkiem pokaźnym dorobkiem różnych relacji wywiadów i recenzji z publikacji w prasie podziemnej. Przy tej okazji musiałem wypełnić stosowny formularz wymieniając w nim, między innymi, organizacje polityczne, do których należałem. Oczywiście wymieniłem również PZPR. Najder powiedział mi, po jakimś czasie, że byłem ostatnim członkiem PZPR, którego dopuszczono do pracy w „Wolnej”. Tak czy inaczej, z tej racji, przyszło mi wielokrotnie gościć w Monachium i tylko, gdy pierwszy raz przekraczałem progi tej, kultowej dla naszego pokolenia i pokolenia naszych rodziców, rozgłośni przeżyłem lekki dreszczyk emocji. Później czułem się już tak samo, jak w radiu w Łodzi, czy w Warszawie. Nawet część kolegów była ta sama: Olek Świeykowski, który wcześniej pracował w redakcji rolnej rozgłośni łódzkiej, Piotrek Załuski z Wrocławia, Radek Tatarowski, przyjaciel z internowania i łódzki poeta, Piotr Mroczyk, kolega z radiowej „Solidarności”, który po współpracy z „Głosem Ameryki”, został w końcu ściągnięty na szefa „Wolnej”. Było też wielu innych, starszych i młodszych z legendarną Aliną Grabowską, kiedyś dziennikarką partyjnego, łódzkiego „Głosu Robotniczego” czy równie legendarnym i zawsze równie przyjacielskim, co dystyngowanym Janem Tyszkiewiczem. Ileż monachijskiego piwa popłynęło w radiowej stołówce podczas koleżeńskich spotkań. Ja jednak do Wolnej jeździłem nie tylko do pracy, ale także po to by kopiować prasę podziemną. Dnie całe spędzałem przy ogromnych kopiarkach, reprodukując pisma wygrzebane uprzednio w archiwum. Tam królował Witek Pronobis i dwie urocze damy, żona wicedyrektora Andrzeja Krzeczunowicza i Ania, córka przedostatniego prezydenta RP na uchodźstwie Kazimierza Sabata. Wracałem potem do Paryża „przemycając” przez granicę niemiecko-francuską, bibułę, niemieckie wędliny i piwo. Niestety po 1989 roku towarzystwo „wolnoeuropejskie” rozpierzchło się po różnych zawodach i tylko pani Alina Grabowska, z uporem godnym lepszej sprawy, kontynuowała do końca swych dni spotkania w klubie RWE na Nowogrodzkiej, czyli w „Radio Cafe”.

Los zdarzył, że w późniejszych latach, kiedy Zdzisław Najder przestał być dyrektorem RWE i współpracował z paryskim „Kontaktem”, to ja byłem jego „pracodawcą”. Jako administracyjno-księgowy, załatwiałem mu papiery pobytowe we Francji i wypłacałem comiesięczne uposażenie.

Jednakże z Wolną Europą związana jest, w mej pamięci, jeszcze jedna postać: Jasiu Stepek. Janek wyemigrował, w stanie wojennym wraz z rodziną z Rzeszowa. Podczas studiów na KUL-u (Katolicki Uniwersytet Lubelski) związał się z grupą opozycyjną „Spotkania”, założoną, między innymi, przez Piotra Jeglińskiego, a ponieważ Piotr, od pewnego czasu rezydował już w Paryżu i kontynuował wydawnictwo „Spotkania”, to i Janek się tam zahaczył, współpracując jednocześnie z „Wolną”.

Tak, więc obaj, często gęsto, pokonywaliśmy, moim samochodem, dziewięćsetkilometrowy odcinek pomiędzy Paryżem i Monachium, wybierając, co i raz inne trasy, zwiedzając po drodze, a to Heidelberg, a to Luksemburg i przez większość drogi śpiewając wszystkie znane nam piosenki. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Doszło do tego, że kiedy ja kupiłem, na kredyt domek w Lieusaint, to i Jan zamieszkał na tej samej ulicy des Charmes (Grabowej).

stepek-182x300.jpg

Ilona i Janek Stepkowie w Lieusaint 1988

 

Organizowaliśmy potem w naszej miejscowości różne imprezy patriotyczne i piliśmy wódeczkę z kolejnymi znajomymi i przyjaciółmi przybywającymi z Polski.

Janek, niestety zmarł nagle w 1996 roku, na zawał serca, na ulicy w Rzeszowie. Nikt mu nie pomógł, a on tyle pomagał innym.

Zresztą lista znajomych z tamtych lat kurczy się coraz bardziej. Nie ma już chyba nikogo na świecie, kto po wojnie tworzył w Londynie, partię „Niepodległość i Demokracja”. Powstała w 1945 roku z inicjatywy młodych emigrantów, znaczących później postaci życia politycznego na emigracji: Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Bolesława Wierzbiańskiego, Tadeusza Żenczykowskiego, Tymona Terleckiego, Stanisława Grocholskiego czy Rowmunda Piłsudskiego. Nie pamiętam, kto pierwszy skontaktował mnie z działaczami partii w Londynie, Sławek Czarlewski czy Mirek Chojecki, ale z pewnością do podpisania deklaracji tej partii namówił mnie Mirek, sam zresztą też to zrobił. To był już jej schyłkowy okres. Nie było w niej ani Nowaka-Jeziorańskiego, ani Wierzbiańskiego, który z powodzeniem redagował w Nowym Jorku swój „Nowy Dziennik”. Tym, co pozostali (Grocholski, Piłsudski, Radomyski) bardzo jednak zależało na podtrzymaniu partii przy życiu i rekrutacji młodych. Próbowano też nawiązać jakiś kontakt z partiami opozycyjnymi w kraju, a już to z KPN, a już to z „Ruchem Młodej Polski”. Wiele dyskutowaliśmy na ten temat. Oczywiście bardziej polecałem RMP. I tak to rodziły się nowe przyjaźnie czy to z bratankiem Marszałka, Rowmundem Piłsudskim, czy to ze Stasiem Grocholskim, z którym serdeczna znajomość przetrwała do jego śmierci w 2002 roku, w Brukseli. Życie Stanisława, hrabiego, Grocholskiego herbu Syrokomla, mogłoby być kanwą do niejednego filmu, a tu nawet nie można dziś znaleźć o nim zbyt wielu informacji w Internecie. Jak to możliwe?

Długo by wymieniać partie i stowarzyszenia, które tworzył i w których działał po drugiej wojnie światowej.

Sądzę, że zjednywał sobie ludzi ogromną bezpośredniością i humorem. Ledwie go poznałem na emigracji we Francji, a już byliśmy na ty. Cudowny kompan przy kieliszku dobrze zmrożonej wódki, czy szklaneczce whisky. Dla wielu był panem hrabią – z czego sam żartował – ale jednocześnie po prostu Stasiem.

To, co zawsze podziwiałem u Stanisława, to jego niebywałą energię, której nie brak mu było do ostatniego dnia, mimo zaawansowanego już wieku.

grocholski-1-300x185.jpg

Ze Stasiem Grocholskim w Chateau Valduc, 2000 r.

W czasach emigracji i „Solidarności” był naszym dynamicznym duchem i przyjacielem. Do końca miał wyrobione własne zdanie na wiele tematów i ciężko mu było cokolwiek wyperswadować.

Mimo działalności w Ruchu Europejskim i różnych międzynarodowych radach, nade wszystko jednak, Stanisław hrabia Grocholski, był po prostu Polakiem, polskim patriotą i określenie to – w jego przypadku – nie brzmi, ani na jotę pompatycznie. Był, nieco staroświeckim, dżentelmenem, może ostatnim, „co tak poloneza wodził”, ale jakże godnym i wspaniałym. Tak jak wspaniałą damą, równie zakochaną w Polsce, równie, a może jeszcze bardziej, energiczną, zawsze pełną uśmiechu, choć niebywale stanowczą, jest wdowa po nim, Elizabeth Janssen, przez znajomych zwana Lolotte, pani na Château de Valduc w miejscowości Hammer-Mille, ok. 30 km na wchód od Brukseli. To dzięki nim pałac tętnił życiem, a przy wejściu, zawieszony u powały schodów, witał gości biały orzeł w koronie.

Staś z wyglądu przypominał, jak kto woli, albo polskiego przedwojennego kawalerzystę, albo angielskiego lorda. Wysoki, wyprostowany, w przykrótkich spodniach i z nieodłącznym parasolem. To pewnie, dlatego, kiedyś na lotnisku w Londynie przydarzyła mu się zabawna historia, którą sam tak wspominał:

„Mimo, iż od czasów wojny przebywałem na emigracji, nigdy nie przyjąłem obcego obywatelstwa, posługując się paszportem nansenowskim (dokument podróżny dla uchodźców). Kiedyś wracając do domu w Londynie stanąłem jak zwykle w kolejce dla cudzoziemców, wtedy podszedł do mnie angielski „boby” i powiedział.

– Pan wybrał niewłaściwą kolejkę sir, pan z pewnością jest Anglikiem sir?

– Z pewnością, nie jestem! – odparłem.

Trzeba było widzieć jego minę”.

 

Nasze miny były bardzo smutne, kiedy asystowaliśmy we mszy żałobnej w brukselskiej katedrze, żegnając go po raz ostatni.

Oczywiście Stasia, podobnie jak całą plejadę starych działaczy emigracyjnych poznałem dzięki Mirkowi Chojeckiemu.

O „Choju”, jak na niego popularnie wołaliśmy, można by napisać sporą książkę, a i tak poza nim samym nikt nie odkryłby całej prawdy jego życia. Urodzony konspirator. O wielu sprawach wiedział on i tylko on.

Byłem przez kilka lat księgowym w założonym, przez niego Stowarzyszeniu „Kontakt”, ale wielokrotnie nie wiedziałem skąd, czy od kogo mamy pieniądze, a czasami też nie wiedziałem, komu je dajemy. Mirek z wykształcenia był inżynierem chemikiem i pracował w Instytucie Badań Jądrowych, ale niezbyt długo, bo wdał się w działalność KOR-u (Komitet Obrony Robotników) i założył jedno z pierwszych wydawnictw podziemnych „Nowa”. Kiedy stan wojenny zastał go w Paryżu, to i tam poczuł się jak ryba w wodzie, mimo, że nie znał francuskiego. Jego mamą jest uczestniczka zamachu na Kutcherę w Warszawie, słynna Kama, powoływał się też na koneksje rodzinne z Janem Nowkiem-Jeziorańskim, zresztą, kogo Mirek nie znał. Te znajomości i wrodzony wdzięk i urok osobisty pozwalały mu szybko zdobywać sympatie, które wykorzystywał dla zdobywania funduszy na pomoc opozycji w Polsce. Przy czym trzeba podkreślić, że pomagał, pomagaliśmy wszystkim ugrupowaniom, bez względu na poglądy, co zresztą jego najbliżsi koledzy z KOR, a potem z Unii Demokratycznej, mieli mu po wielokroć za złe. Przez niego przechodziły duże pieniądze. Jak on się w tym nie pogubił? To między innymi, dlatego, zaproponowałem mu uporządkowanie, oczywiście na ile to było możliwe, finansów stowarzyszenia „Kontakt”, żeby, chociaż francuski fiskus się do nas nie doczepił.

Mirek po prostu kochał ludzi, on pomagał nie tylko opozycji w kraju, on przygarniał, również, pod skrzydła „Kontaktu” wielu emigrantów z kraju. Nie zawsze byli przydatni do czegokolwiek, czasami udawali, że się na czymś znają, ale Mirek czekał na rezultaty ich pracy z cierpliwością czułej matki, był diablo wyrozumiały. Nie znosił też konfliktów w pracy. Nie umiał ich rozwiązywać. Trzeba mu było bardzo zaleźć za skórę, żeby kogoś wyrzucił. Jakże wielu zawdzięcza mu, że na emigracji nie zginęli, a wręcz udało im się wyjść na ludzi. W pewnym sensie i ja się do nich zaliczam i wdzięczność w sercu noszę.

chojecki-300x189.jpg

Mirek Chojecki i Jurek Nowacki u mnie w domu, Lieusaint 1988

 

Jakże, zatem musiał zdenerwować go ówczesny redaktor naczelny miesięcznika „Kontakt”, Bronisław Wildstein, skoro Mirek postanowił go zwolnić. Poszło o jakiś artykuł Ireny Lassoty. Bronek chciał go konecznie opublikować, a Mirek był temu przeciwny. Obrażony Wildstein ujął się honorem i skierował sprawę do sądu. Zrobiła się awantura na „dwadzieścia cztery fajerki”.

Długie lata panowie ze sobą nie rozmawiali, ale… w czasach rządów PiS-u Bronek był szefem TVP, a Mirek starał się tam sprzedawać drobne pozycje filmowe.

W „Kontakcie” robiliśmy wszystko, co się dało, wydawaliśmy miesięcznik społeczno-polityczny, kręciliśmy filmy wideo, w tym kilka całkiem udanych, przygotowywaliśmy kasety radiowe i tu znów było kilka arcydzieł, jak choćby wywiad, legendy Polskiego Radia Witolda Zadrowskiego z Tońciem, Henrykiem Vogelfängerem ze znanej przedwojennej audycji radiowej, „Lwowskiej Fali”. To dziś jest absolutnie archiwalne nagranie, które przechowuję jak relikwię. Udało nam się wydać kilka książek itd., itp. Oczywiście na tym się nie zarabiało. Dobrze jak starczało na honoraria i pensje dla pracowników. Przede wszystkim jednak Mirek organizował pomoc, gdzie się dało i jak się dało.

Kiedyś zapytał mnie, czy nie pojechałbym do Londynu, po kilka aparatów walki-talki. Dobrze, ale jak to przewieźć? Wszystko – zdaniem Mirka – było tam załatwione. W Londynie okazało się, że muszę nocować u jakichś ludzi na podłodze, że nie ma żądnych faktur, tylko jakieś pokwitowanie odbioru, jednym słowem czysty przemyt. Na prom w Dover wjechałem bez przeszkód, mimo, że samochód (Citroen GS) miałem załadowany po dach, ale kiedy zjeżdżałem z promu w Calais, zatrzymali mnie francuscy celnicy. Baz listu przewozowego ani rusz. Musiałem wracać do Dover, wyrobić list przewozowy, ale stać mnie było na taką usługę tylko do Calais. Pomyślałem, że jak mnie zatrzymają jeszcze raz, to zostawiam samochód na cle w Calais i niech go Mirek wykupuje, ale on miał zawsze szczęście. Kiedy zjeżdżałem z promu po raz drugi, na granicy nie było psa z kulawą nogą i mogłem wiać do Paryża.

Innym razem wysłał mnie z jakąś dużą sumą dolarów do Kopenhagi. Wiozłem je przylepione do krocza. I masz babo placek. Na lotnisku w Kopenhadze, znów zatrzymują mnie celnicy, ale tylko sprawdzili moją torbę podróżną. Reszta ich nie interesowała. No, ale to był cały „Choju”. Rzeczy niemożliwych do wykonania nie było. Mało brakowało a założylibyśmy radio na wodach eksterytorialnych, nadające do Polski. Usilnie go na to namawiał Staszek Tyczyński, późniejszy założyciel i właściciel Radia RMF FM.

O dziwo, ten bałaganiarz Chojecki, okazał się całkiem niezłym biznesmenem w nowej, polskiej rzeczywistości, nie żeby zrobił majątek, ale kilka udanych operacji w mediach wykonał. Jednakże, kiedy go spotykam, to i sposób bycia i charakter nie uległy zasadniczym zmianom, ale za to właśnie go kochaliśmy. Tyle, że nie pomaga już wszystkim naraz i każdemu z osobna. No cóż, czasy zupełnie inne.

Gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych przybył do „Kontaktu” Jurek Nowacki. Znali się z Mirkiem z KOR-u. Po kłótni z Bronkiem Wildsteinem, Mirek mianował szefem miesięcznika „Kontakt” właśnie Jurka, polonistę i intelektualistę w jednej osobie, ale przede wszystkim cudownego, beztroskiego kompana. Jurek zaprzysiągł sobie, że nigdy nie nauczy się francuskiego, a co za tym idzie, musiał, co i raz, kogoś angażować, żeby poszedł z nim do jakiegoś urzędu w jakiejś sprawie. Ale zawsze wszystko udawało się załatwić, nawet mieszkanie pod Paryżem w Viry-Chatillon. Byliśmy, więc niemal sąsiadami. Bardzo go lubiłem i lubię za tę jego beztroskę, poczucie humoru i trzeźwość umysłu. To go ratowało. Kiedyś wybrał się samochodem po wódeczkę, na stację benzynową, raptem po drugiej stronie ulicy. A był już lekko pod gazem i pech chciał, że zatrzymała go policja. Sprawdzają mu papiery, o coś pytają, a Jurek ani me ani be. W końcu, jeden z policjantów mówi do drugiego” Puść go to Polak”. Tyle to jeszcze Jurek zrozumiał.

Jak tylko jestem w Poznaniu, spotykam się z nim obowiązkowo. Tak mało dziś normalnych, trzeźwych ludzi. I proszę sobie wyobrazić, że jego właśnie Janusz Pałubicki (były działacz poznańskiej „Solidarności” i koordynator służb specjalnych w rządzie Jerzego Buzka) oskarżył ostatnio o współpracę z SB. Prędzej uwierzę, że Jaruzelski współpracował z Wałęsą, niż, że Jurek z SB, ale co się chłop natłumaczy, że nie jest wielbłądem, to jego. O tempora, o mores!

O samych ludziach, których przyszło mi spotkać podczas dziewięcioletniej emigracji, można by pisać i pisać. Poznałem wszystkich urzędujących prezydentów R.P. na uchodźstwie. Bywałem w domu pana prezydenta Kazimierza Sabata i pana prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. U tego ostatniego jakiś czas pomieszkiwał nawet mój syn Maciej. Przeprowadzałem wywiad z panem prezydentem Edwardem Raczyńskim. Miał już ponad osiemdziesiąt lat, był niewidomy, ale zachował niebywała jasność umysłu, inteligencję i poczucie humoru. Jak dziś pamiętam, przekazanie władzy prezydenckiej przez prezydenta Raczyńskiego, panu Sabatowi, w siedzibie rządu, na Eaton Place. Podniosła uroczystość w obecności wybranych gości z polskiej emigracji i przedstawicieli emigracyjnych rządów innych narodów podbitych przez Związek Radziecki. Było naprawdę uroczyście, tylko jakby nierealnie. To był rok 1986. Jeszcze nam się nie śniło, że za cztery lata prezydent Kaczorowski przekaże insygnia władzy prezydentowi Wałęsie. Już w kraju, już na zamku w Warszawie.

Poznałem też wielu innych przedwojennych działaczy partyjnych: wybitnego prawicowca Wojciecha Wasiutyńskiego, działaczy PSL Kazimierza Kobylańskiego i Hannę Chorążynę, prostych działaczy na rzecz pomocy „Solidarności” takich, jak Bronek Piskozub czy Stasiu Gasik, Janka Kułakowskiego czy Janka Kuczkiewicza z Brukseli, wspaniałych ludzi, o niezwykłych życiorysach, doświadczeniach i przeżyciach.

Już na samym początku pobytu na emigracji postanowiłem jednak, że nie będę się zamykał jedynie w kręgu polskim, że będę poznawał Francuzów, Francję, obyczaje i zwyczaje, starał się, choć w części żyć jak oni, płacił podatki i rozumiał ich humor. To nam się udało. Trochę dzięki samozaparciu, a trochę dzięki najróżniejszym francuskim przyjaciołom. W dużym stopniu dzięki nim jestem, dzisiaj, tym, kim jestem.

Zupełnie nie pamiętam, przy jakiej okazji poznałem Pierra Lequiller.

19541.jpg

Pierre Lequiller

 

Zapewne na jakimś mityngu partii republikańskiej, ale za jego sprawą poznałem następnie wielu innych czołowych polityków tej partii. Clauda Malury, dzięki któremu zorganizowałem roczny kurs języka francuskiego, dla kolegów, polskich dziennikarzy, żyjących we Francji. On był wtedy ministrem ds. praw człowieka i wyasygnował jakieś pieniądze na ten kurs, Gerarda Longuet, Alaina Madelin, i kilku innych z François Leotardem na czele. Te znajomości zacieśniały się tym bardziej, im mocniej wiał wiatr wolności w Polsce.

Pierre Lequiller był deputowanym do Zgromadzenia Narodowego i merem miasteczka Louvecienne pod Wersalem. Sam jeździł z konwojami do Polski i tej polskiej sprawie pozostał wierny. Pomógł mi zorganizować stowarzyszenie na rzecz łączenia miast bliźniaczych polskich i francuskich i o ile wiem niektóre kontakty nawiązane dzięki nam istnieją do dziś, choć nikt nie wie, że byliśmy u zarania współpracy, na przykład, Dolnego Śląska z Alzacją, czy Warmii z Akwitanią, nie mówiąc już o współpracy Łodzi z Lyonem. Do tego przyjdzie jeszcze powrócić.

Dlatego też z ogromną satysfakcją doprowadziłem do odznaczenia Pierra medalem „25-ciolecia Solidarności”, na wielkie gali w operze brukselskiej w październiku 2005 roku. Ale tylko Pierre i ja wiedzieliśmy, kto był wnioskodawcą.

Od niego też zaczęła się największa przygoda mego życia. Współpraca z Michelem d’Ornano.

Pod koniec 1988 roku do Paryża, z okazji 40 rocznicy uchwalenia karty praw człowieka, przybył Lech Wałęsa. To była jego pierwsza, od czasów stanu wojennego, wizyta na zachodzie. Był przyjmowany jak głowa państwa, a my w „Kontakcie” postanowiliśmy nakręcić specjalny film upamiętniający to wydarzenie. Byłem, więc w samym centrum wydarzeń i miałem bezpośredni dostęp do Wałęsy i jego niedużego otoczenia z profesorem Gieremkiem na czele. Lequiller poprosił mnie wówczas, czy nie dałoby się urządzić spotkania Wałęsy z Leotardem w siedzibie partii republikańskiej. Giermek się zgodził i Wałęsa odwiedził republikanów na place des Invalides. Moi koledzy z P. R. byli w siódmym niebie.

* * *

 

Byliśmy też wciągnięci w prace parafii w Sainte Geneviève des Bois a to za sprawą dwóch księży, z którymi szybko zawarliśmy zażyłą znajomość. Pierwszym był Tony, młody Anglik, który tu właśnie został na czas jakiś oddelegowany. Wesoły, łagodny, przeuroczy kompan. Kiedy wyjechał z powrotem do Anglii, odwiedziłem go raz w jego zakonie pod Londynem. Obaj czuliśmy jednak wtedy, że to nasze ostatnie spotkanie.

Drugim zaś był miejscowy proboszcz Claude Courtois, starszy spokojny ksiądz, ale z poczuciem humoru. Jego też wciągnęliśmy do pomocy Polsce, a on nas w życie parafialne. Do tego stopnia, że udzielaliśmy młodym parom nauk przedmałżeńskich. Trochę nas to krępowało, jako, że żyliśmy bez ślubu kościelnego, ale ksiądz uważał nas za wzorowe małżeństwo, które może świecić przykładem. Skoro tak?! To był zresztą obiektywnie, dobry okres naszego małżeństwa. Przynajmniej tak go wspominam. A poza tym nie sposób było odmówić. Małe parafie francuskie z przekonania, czy z konieczności wciągały do swego życia te garstki wiernych, które nawiedzały kościoły w sobotę czy w niedzielę. Ci ludzie przychodzili na mszę, żeby ją przeżywać. Wszyscy w niej uczestniczyli, wszyscy śpiewali, wszyscy szli do komunii, wszyscy spotykali się, bodaj na chwilę, po mszy. Zdecydowanie bliższe były mi te spotkania religijne, niż polskie kościoły pełne milczących ludzi, przychodzących na msze, bo tak wypada, bo co sąsiedzi powiedzą, albo ksiądz proboszcz. To były autentyczne przeżycia. Kiedy spowiadałem się Toniemu, czy Staszkowi, to były raczej rozmowy zatopione w wierze, a nie odklepywanie bardziej, czy mniej istotnych przewinień.

kosciol.ste_.g-300x199.jpg

Przed kościołem w Ste-GenevievePierwszy od lewej Staszek Nowacki, w środku ks. Staszek Wawro

 

Oczywiście, we wszystkich tych towarzyskich czy religijnych wydarzeniach towarzyszyła nam przebywająca, w danym czasie, u nas rodzina czy znajomi z Polski, ale przede wszystkim towarzyszył nam Kuba. Od najmłodszych lat ciągaliśmy go wszędzie ze sobą; do kościoła, na przyjęcia, ogniska, koncerty. Może, dlatego świetnie się rozwijał i przyzwyczaił, że zawsze jest z nami, że nasze sprawy są jego sprawami?

Pamiętam, iż pewnego razu jechaliśmy na lotnisko po moją mamę. Tego samego dnia i mniej więcej o tej samej porze miał lądować generał Jaruzelski, który w drodze z Algieru zatrzymywał się na 24 godziny w Paryżu. (To zresztą był niezły skandal polityczny, że prezydent Mitterand zgodził się go przyjąć. Media szalały, a myśmy protestowali na bateau-mouche pływającym po Sekwanie i topiliśmy kukłę generała). Jadąc, zatem na lotnisko powiadam do Kuby, że być może spotkamy też generała Jaruzelskiego?

  • A kto to jest – pyta sześcioletni Kuba?
  • To taki pan – odpowiadam – który wsadził tatę do więzienia.
  • „Je vais le tuer (ja go zabiję) – stwierdził, już po francusku, Kuba.

On żył tym, czym myśmy żyli. Po dwóch latach pobytu stał się całkowicie dwujęzyczny. Francuski miał w przedszkolu, wśród znajomych, w telewizji, a polski w domu. Oprócz nas opiekowały się nim babcie i inni krewni i znajomi królika, stale nas odwiedzający.

* * *

Wyprawa do Stanów miała jednak również swój aspekt turystyczny i towarzyski. Odwiedziłam kilku kolegów z opozycji, którzy wyemigrowali do USA. Najpierw w Lancaster, w stanie Wirginia Adasia Żytkowiaka, z którym się bardzo zaprzyjaźniliśmy po nadzwyczaj obfitym wieczorze alkoholowym. Bardzo spodobał mi się amerykański patent; wódka, w butelce dodatkowo opakowanej w karton z lodem. Cały czas była zmrożona i wchodziła wyśmienicie. Potem pod Waszyngtonem odwiedziłem Staszka Knasia i znów wódeczka, Witka Sułkowskiego i znów wódeczka. I nie tylko. Raz jedyny w życiu dałem się tam namówić na jakieś lekkie narkotyki. Myślałem, że po nich oszaleję. Nigdy więcej nie tknąłem żadnej trawki.

Wreszcie w Waszyngtonie spotkałem Piotra Mroczyka i złożyłem wizytę w Głosie Ameryki, właściwie bez nadziei i bez marzeń, że mógłbym tu kiedyś pracować.

W jednym z ostatnich, moich listów z emigracji, pisanych pod koniec kwietnia 1985 roku, tak wspominałem ów pobyt:

„Były to zupełnie szalone dwa tygodnie. Chciałem jak najwięcej zobaczyć. Spotkać się z wieloma ludźmi, więc siłą rzeczy wszystko odbywało się w iście amerykańskim tempie. Nie poukładało mi się to jeszcze w głowie. Potrafię tylko odpowiedzieć na szkolne pytanie, co mi się najbardziej podobało?

Waszyngton, jako miasto, Chinatown w Nowym Jorku i wioska Amiszów pod Lancaster. To wspaniałe i zadziwiające, że ci ludzie pozostali tak wierni swej tradycji i wierzeniom, że odrzucili pokusy cywilizacji. Nie chcą elektryczności, nie chcą telewizji. Mają swoją religię, swoje czarne stroje i swoje karyjulki, którymi jeżdżą po zakupy. Cywilizacja wymogła na nich jednak, że powozy uzbrojone zostały w kierunkowskazy. Niestety, nie da się, tak zupełnie, żyć na tym świecie i jednocześnie jakby w innym. Tym niemniej, ci potomkowie pierwszych osadników z Niemiec, Szwajcarii czy Holandii budzą podziw. Jak długo jeszcze wytrzymają? Coraz więcej się wyłamuje. Młodzi uciekają do miast, na dyskoteki, do „prawdziwego” życia. (…)

I jeszcze dwa wrażenia: Pierwsze, to uprzejmość Amerykanów… A tak! Wbrew temu cywilizacyjnemu pędowi i okrzyczanej obojętności. No i ten Waszyngton cały w wiosennych kwiatach… A jednak, jak dobrze, jak miło w przytulnej Francji, po powrocie.”

Wizyta w Stanach, to była największa, rodzinna wyprawa, ale i przedtem i potem podróżowałem wiele, przynajmniej w porównaniu do moich dotychczasowych wojaży do NRD, Bułgarii, ZSRR, Rumunii, czy w słowackie Tatry . Nadrabiałem zaległości.

Pod datą 25 listopada 1983 roku zanotowałem:

„To był mój pierwszy lot na emigracji. Kierunek Berlin. Byłem już w tym mieście, więc emocji turystycznych nie odczuwałem, ale uświadomiłem sobie, że wylądowałem zaledwie 80 kilometrów od polskiej granicy. O Boże, jak blisko. Dobry samochód i za godzinę byłbym w kraju. (…) W domu moich przyjaciół radio nadaje program z Warszawy. W kraju wszystko bez zmian”

koledzy.1-245x300.jpg

W Strasburgu, 1983. Biorn, Maciek i Sławek po środku

 

To był wypad w związku z moją działalnością w European Demokratic Students. Drugie spotkanie w tym międzynarodowym gronie odbyło się w Strasbourgu. Pojechaliśmy tam we trzech: Sławek Czarlewski (działacz „Solidarności” i RMP z Gdańska, później konsul w Lyonie i radca ambasady w Paryżu), świeżo przybyły na emigrację Maciek Grzywaczewski (obecnie producent telewizyjny, a w międzyczasie dyrektor I programu TVP) i ja. Okazało się, że w tym gronie jest jeszcze dwóch młodych ludzi mówiących po polsku: Bjorn Cato Funemark, Norweg, (dziś biznesmen w Orkla-Press) i Roland Freudenstein, Niemiec (obecnie w Fundacji Adenauera). Siedliśmy sobie, w piątkę w barze i rozprawiamy po polsku. Podchodzi któryś z kolegów i pyta, w jakim języku mówimy w. W najbardziej znanym w Europie, po polsku – odpowiadamy ze śmiechem.

Dzięki przyjaźniom zawartym w tym gronie odwiedziłem też, po raz pierwszy w życiu Portugalię. Poleciałem na zaproszenie Carlosa Filipe d’Oliveira, potomka słynnego dowódcy z XIV wieku, który rozgromił Hiszpanów w bitwie, 17 kilometrów od Fatimy. Dziś stoi tam jego pomnik. Carlos był szefem portugalskiej organizacji młodzieżowej „Juventuda Centrista”. Organizowali oni cykl imprez pod znamiennym hasłem „nem vermelhos, nem mortos”, czyli „ani czerwony, ani martwy”. Była to odpowiedź na znane hasło pacyfistów „better red than dead», czyli „lepiej być czerwonym niż martwym”. Zaiste, partia komunistyczna zachowała tam, ciągle jeszcze, w latach osiemdziesiątych, wiele wpływów.

Po drodze, między Lizboną a Porto, pokazywano mi, z daleka, „spółdzielnię produkcyjną”, która służyła głównie szkoleniu terrorystów.

fatima-1-300x300.jpg

Z Carlosem w Fatimie. 1984

 

„Nigdzie nie byłem tak serdecznie przyjmowany jak tam – zanotowałem w moich „listach z emigracji”. Zaskoczyły mnie przy tym dwie rzeczy: dobra znajomość problemów polskich wśród tamtejszych studentów i znana melodia, którą usłyszałem katedrze, w Fatimie. To było, ni mniej, ni więcej tylko „Góralu czy ci nie żal” Okazało się, że na tę właśnie melodię śpiewany jest hymn Maryjny! (…) Przez dwa dni jadło się tam świetnie i piło sympatycznie, a kiedy jechałem na lotnisko, tłum ciągnął na mecz na szczycie ligi portugalskiej pomiędzy FC Porto i Sportnigiem Lizbona. Wygrało Porto ku rozpaczy Carlosa”.

W cztery dni później zmieniłem nastrój i klimat. Znad ciepłego Atlantyku przeniosłem się nad zimny Bałtyk. Oba miasta, które odwiedziłem Lund i Kopenhagę, wydały mi się niezwykle schludne. Jednakże ani Lund, sympatyczne uniwersyteckie miasto, ani Kopenhaga, kolebka Andersena i Torvaldsena nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jak spotkania z dwoma łodzianami, emigrantami z 1968 roku.

Józka Lebenbauma, także dziennikarza, nie znałem wcześniej. Był sporo starszy ode mnie i wyjechał z Łodzi, kiedy jeszcze byłem studentem. Mieszkał w Lund i wielce angażował się w pomoc opozycji w Polsce. Spędziliśmy całe popołudnie na gadaniu i projektowaniu pomocy dla kraju. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Drugie spotkanie, tak odnotowałem we wspomnieniach:

„Następnego dnia miałem spotkanie, o które obawiałem się, że skończy się po dziesięciu minutach. Umówiony byłem z moim kolegom szkolnym. Spotkanie po piętnastu latach. Cud, że udało się rozmawiać, aż dwie godziny. On przemysłowiec, świetnie ustawiony, niemający nic wspólnego z polityką. Moje opowieści, o tym, co przeżyłem i widziałem w kraju, nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Nie miałem mu, zresztą, tego za złe. Zadziwiające było jedynie, jak wiele pamiętał szczegółów ze szkoły; pseudonimy, przezwiska, różne wydarzenia. Czy gdzieś w jego podświadomości zostało to wszystko, mimo zewnętrznej powłoki obywatela świata?”

Z Józkiem spotykałem się potem wielokrotnie, Julka spotkałem dopiero na zjeździe absolwentów naszego liceum w 2006 roku, ale on nie pamiętał nawet, że go odwiedziłem.

Wszystkie moje dotychczasowe wojaże przebiła wizyta w Oslo, gdzie zostałem wysłany przez „Kontakt” i RWE, aby zrobić reportaż z historycznych uroczystości wręczenia pokojowej nagrody Nobla dla Lecha Wałęsy, którą odbierała jego małżonka. (Wałęsa obawiał, się, że jak wyjedzie, to go władze polskie nie wpuszczą z powrotem do kraju.) Pozwolę sobie przywołać fragmenty mego reportażu:

„Oslo powitało nas 12 stopniowym mrozem, odrobiną śniegu i zdumieniem, że takie małe lotnisko, małe miasto z kilkupiętrowymi kamienicami, „taki Grudziądz” – jak określiła je jedna z koleżanek. Jednakże miasto szalenie sympatyczne i, jak później dane mi było zobaczyć, miejscami piękne. Widok, jaki rozciąga się, spod olimpijskiej skoczni narciarskiej w Holmenkolen, na miasto i rozsłonecznione fiordy, należy na zawsze utrwalić pod powiekami. (…)

Około godziny trzynastej zaczęło się. Blisko dwutysięczny tłum przed gmachem Uniwersytetu i transparenty „Solidarności” tworzyły atmosferę, jaka nigdy dotąd nie towarzyszyła tej uroczystości.

Wreszcie jest. Przyjechała królewską, czarną limuzyną, elegancka, świetnie uczesana, godna. Huragan braw i flesze reporterów. Przeciskam się do przodu i przykucam na podium. Oboje, pani Danuta Wałęsowa i trzynastoletni Bogdan, są spięci i poważni. Wszyscy wstają z miejsc. Na salę wchodzi (trudno powiedzieć wkracza) Jego Wysokość Król Olaf V z rodziną. Niewielką salę Uniwersytetu wypełniają dźwięki poloneza Johana Svendsona, potem przemówienie przewodniczącego komitetu nagrody Nobla Eglia Aarvika, i mazurek opus 50, nr 3 Chopina. Robi się cieplej na sercu i na sali i wreszcie ten najważniejszy moment. Jest dokładnie godzina 13.37. Dyplom i medal idą w górę. Brawa, brawa i jeszcze raz brawa. Wałęsowa musi wrócić na podium, bo brawa nie ustają. Tak samo jest po odczytaniu podziękowania laureata, (…) które popłynęło natychmiast w świat. Z jego treści powtarzane są szczególnie słowa będące cytatem z podobnego wystąpienia Henryka Sienkiewicza, gdy odbierał literacką nagrodę Nobla w 1905 roku i kiedy Polski nie było na mapie Europy:

„…Głoszono ją umarłą, a oto jeden z dowodów, że ona żyje, głoszono ją niezdolną do myślenia i pracy, a oto dowód, że ona działa, głoszono ją podbitą, a oto dowód, że ona zwycięża.”

– Można używać jak największych słów, bo to wielka chwila – powiedziała małżonka premiera.

Mam i ja okazję, by złożyć gratulacje i przeprowadzić kilkunastosekundowy wywiad z panią Danutą:

– Czy wzruszenie pozwala, pani jeszcze mówić?

– Raczej nie, ale jak widzę, pan też jest wzruszony?

– Tak, ale pani, jako matka i żona Leszka (dla nas, wówczas Wałęsa był po prostu Leszkiem – przyp. aut.) musi to wyróżnienie odbierać w sposób szczególny?

– Miałam tylko, jeszcze więcej roboty niż zwykle, bo tłum przewalał się przez nasze mieszkanie z życzeniami.

– Czy pani ma jeszcze męża?

– Prawie nie. Mam tylko jego nazwisko.

Chciałoby się dodać i noszę je godnie.

Autografy, gratulacje – gratulacje, autografy i oczywiście „Sto lat”. Dziennikarz jakiejś angielskiej gazety pyta mnie, co oni śpiewają? Czy to jest polski hymn narodowy?

– Nie to taka, polska pieśń okazjonalna – odpowiadam – coś w rodzaju „Happy birthday”.

Jestem szczęśliwy. Mam kilka minut unikalnego nagrania.

Dwie godziny później rozpoczyna się kolejny fragment uroczystości. Na jednym z głównych placów Oslo manifestacja zorganizowana przez „Solidaritet Norge-Polen”. Przemawia Jerzy Jankowski, były internowany z regionu dolnośląskiego. Przypomina, że tylko dwóch przywódców państwowych potępiło pokojową nagrodę Nobla: Hitler w 1936 i Jaruzelski w 1983. Ktoś śpiewa piosenkę Karczmarskiego po norwesku. Norweski poeta recytuje swoje poematy o Polsce. Profesor Rafto z Uniwersytetu w Bergen mówi o roli Polski, kończąc słowami naszego hymnu w łamanej polszczyźnie: „Jeszcze Polska nie zginęła. Jest też piosenka internowanych (chyba „Mury” przyp. aut.) śpiewana przez Darka Brzozowskiego. Pół godziny później rusza dwutysięczny pochód z pochodniami. Wspaniałe wrażenie. Część osób zatrzymuje się pod Grand Hotelem. Z balkonu pani Danuta i Bogdan pozdrawiają tłum. Okrzyki: „Niech żyje Solidarność”, „Niech żyje Wałęsa”, „Niech żyje Danuta” rozbrzmiewają na przemian, po polsku i po norwesku.”

 

oslo-300x188.jpg

W porcie w Oslo

 

I jeszcze jeden fragment odnośnie mojej wizyty w Oslo, zanotowany pod tą sama datą 11 grudnia 1983 roku:

„Młodzi konserwatyści norwescy zabierają mnie na swój młodzieżowy bankiet. Podobno też z okazji Nobla dla Wałęsy. Ale bez przesady, choć przez pierwszych kilkanaście minut muszę się dzielić wrażeniami z uroczystości, ale potem jest zupełnie tak samo, jak w łódzkim klubie studenckim „Pod siódemkami”. Stół zaściela rosnąca bateria butelek po piwie, głośna muzyka, lekko podchmieleni młodzi chłopcy, sporo ładnych dziewcząt. Nawet trochę potańczyłem, ale z dużo większą przyjemnością przyglądałem się, w blasku świec, rozognionym twarzom dziewcząt. Szczególnie Vivi – ładne imię i bardzo ładna dziewczyna. Ciemne długie włosy, bardzo dbale ubrana i oczy… duże, poważne, obramowane pięknymi, czarnymi brwiami, niezwykle symetrycznymi. Zatańczyłem z nią obserwując cały czas refleksy świec w jej oczach. Vivi z Bergen wyraźnie przebiła się do mej pamięci przez dym i alkoholowe opary tego wieczoru.”

Problem w tym, że dziś ja w ogóle jej sobie nie przypominam. Gdyby nie zapiski z tamtych dni…

* * *

Jest 4 października 1985 roku. Tego dnia napisałem mój ostatni „list z emigracji”, który w pewnym sensie zamyka pierwszy okres emigracyjnych rozterek i bardzo upolitycznionego widzenia świata. Doskonale oddaje moje ówczesne poglądy i bezkompromisowe postrzeganie rzeczywistości. Dlatego postanowiłem wiernie przytoczyć jego obszerne fragmenty:

„Od września, znów świat nabiera szybkości. W telewizji francuskiej afera „Greenpeace” sprytnie spreparowana przez „pokojowców” za syberyjskie złoto, a kupiona przez francuski rząd Laureata Fabiusa jak zboże. Nie przeczę, że od początku, całą tę sprawę ze statkiem szpiegowskim „Rainbow Warowi” można było załatwić inaczej bez zatapiania go, ale o Greenpeace mówi się już dłużej i z większą emfazą niż o zestrzeleniu przez Sowietów południowokoreańskiego Boeninga. Zresztą, niestrudzony sowiecki minister spraw zagranicznych, Andriej Gromyko, na pytanie jednego z amerykańskich dziennikarzy, czy sądzi pan, że świat zapomni o tej potwornej, waszej pomyłce? Odpowiedział bez zmrużenia oka – „Zapomni, zapomni”. I oczywiście ma rację. Jest to niewątpliwy przejaw wyższości dyplomacji sowieckiej nad zachodnią, żeby nie powiedzieć większej głupoty tej ostatniej. Tym też należy tłumaczyć, że nie gdzie indziej, a właśnie do Paryża, zjechał ze swą pierwszą oficjalną, zachodnią wizytą towarzysz, Michaił Gorbaczow. Mdłości już dostaję, kiedy słucham, jak tutejsi dziennikarze zachwycają się nowym stylem przywódcy sowieckiego i jego „piękną” żoną. W przeddzień wizyty Gorbaczowa, bożyszcze TF1, Yves Morousi przeprowadził z nim godzinny wywiad, w którym towarzysz Sekretarz Generalny, czarno na białym, udowodnił, że nie ma nic nowego do powiedzenia. Kiedy, następnego dnia, na placu Inwalidów, zobaczyłem gigantyczne flagi radzieckie, obok francuskich, to pomyślałem sobie, że pewnie już się zaczęło i z drżeniem serca sprawdzałem czy plac Gwiazdy nie jest już, aby przemianowany na plac Czerwonej Gwiazdy? Nastrój poprawił mi fakt, że na ulicach, przez które przejeżdżał Gorbaczow, witały go tylko specjalne oddziały CRS, czyli francuskiego „ZOMO”. Prefekt Paryża zakazał, bowiem, na czas wizyty, wszelkich manifestacji. Skąd my to znamy?

Jeszcze lepiej zrobiło mi się na duszy, kiedy, klnąc korki uliczne, zwiększone jeszcze przez tę wizytę, dotarłem wreszcie do Palais de Congres, gdzie zorganizowano wieczór poświęcony Andriejowi Sacharowowi. Publiczność na sali żywo reagowała na słowa i myśli wypowiadane z proscenium. Mówiono sensownie, ale czasami miałem wrażenie, że słucham wołania na puszczy. W sumie, bowiem, ciągle i w kółko powtarzamy to samo o zbrodniach reżimu komunistycznego, a nikt nas poważnie nie słucha. No nikt, to może przesada. W każdym bądź razie efekty są znikome. Cóż z tego, bowiem, że dowcipny Władimir Bukowski powiada, że za czarującym uśmiechem Gorbaczowa kryją się żelazne zęby, że za jego panowania, tak, jak dawniej, więźniowie mrą w gułagach, a niezwyciężona Armia Czerwona morduje ludzi w Afganistanie? Cóż z tego, że ukraiński matematyk Plusz nawołuje, żeby, po wieczorze, przejść pod ambasadę radziecką, kiedy w chwilę po jego słowach wszystkie drogi zostają zablokowane, a on sam zatrzymany na kilka godzin? Jak długo można mówić, krzyczeć, wyć nawet?

Trochę miodu na serce skapnęło, kiedy szef Partii Republikańskiej, François Leotard udowadniał, że rozumie, co to jest czerwień komunizmu mówiąc: Nie zgadzam się z popularnym niegdyś powiedzeniem pacyfistów – lepiej czerwony, niż martwy – albowiem, w praktyce oznacza to, że najpierw czerwony, potem martwy. Otóż to, panowie dyplomaci.”

* * *

 

Nasz, nowy domek, przy 11, rue des Charmes, był niewielki, ale piętrowy i z małym ogródkiem. W sumie jednak mieliśmy duży salon, kuchnię, garaż, a na piętrze cztery pokoiki. A poza tym cisza i świeże powietrze. Dość szybko wtopiliśmy się w życie miasteczka, tym bardziej, że sąsiadami obok też byli Polacy, Wiesiek i Ela Józefiakowie z małą córeczką i dorastającą siostrą pani domu.

adas.panna_-300x224.jpg

Adaś z pierwszą panienką, córką sąsiadów

 

Naprzeciwko mieszkał Jasiu Stepek z rodziną, a nieopodal stary polonus osiadły we Francji, ksiądz Piotr Cholewka. Niezwykle barwna postać. Pozwolę sobie tu zacytować fragment artykułu o nim, jaki odnalazłem w internecie:

„Piotr Cholewka urodził się w r. 1922 w Marciszewie k. Zawiercia. W r. 1925 wyjechał z rodzicami do Barlin w północnej Francji. Po zdaniu egzaminu maturalnego w r. 1953 w Seminarium Duchownym w Cambrai wstąpił do klasztoru OO. Benedyktynów w Wisques, gdzie w r. 1960 przyjął święcenia kapłańskie. Następnie – już w r. 1961 uzyskał indult papieski, pozwalający na pobieranie nauk i służbę poza klauzurą w celu pełnienia apostolstwa znaków sakralnych we współczesnym świecie.

W latach 1962 – 1963 o. Piotr służył w klasztorze OO. Karmelitów w Brukseli, pełniąc tam apostolstwo liturgiczne. Od1968. Przez następne 16 lat – aż do przejścia na emeryturę w 1987 r. – pracował w Urzędzie Planowania Przestrzennego i Urbanistyki Nowego Miasta Melun – Senart pod Paryżem. W latach 1987-1990 stał się już znany jako duchowa ostoja czołowej grupy polskiej emigracji solidarnościowej w rejonie Paryża[1].

Około r. 1953 o. Cholewka wyspecjalizował się w trudnej sztuce witrażownictwa, przy czym warto zauważyć, iż tylko dwie serie jego witraży dla kościołów w Verlingthun i Lumbres – przedstawiających postacie świętych – prezentowały dzieła figuratywne. Wszystkie pozostałe, które wykonał w ciągu całego swego życia, reprezentują raczej sztukę abstrakcyjną.”

 

Ksiądz Piotr był w istocie artystą, ale nieco ubawiło mnie to stwierdzenie, iż „w latach 1987-1990 stał się już znany jako duchowa ostoja czołowej grupy polskiej emigracji solidarnościowej w rejonie Paryża[2].” Otóż myśmy sprowadzili się do Lieusaint właśnie w 1987 roku i od tego czasu wciągnęliśmy trochę księdza do współpracy, a cała ta „czołowa grupa polskiej emigracji solidarnościowej w rejonie Paryża”, to byłem ja i Jasiu Stepek.

Tak naprawdę, to zorganizowaliśmy z nim ze dwie, trzy patriotyczne msze za ojczyznę, a poza tym był naszym fajnym przyjacielem. Często ks. Piotr pomagał proboszczowi w polskiej parafii w Dammarie-les-Lys pod Melun.

chojecki-300x189.jpg

Ksiądz Cholewka głosi słowo boże. 3 maja 1990 rok

Jednak jeżdżenie do dość odległego Melun nie bardzo nam się uśmiechało, więc, od czasu do czasu, namawialiśmy księdza, żeby nam organizował prywatne msze u niego w ogrodzie. Robił to, zresztą, bardzo chętnie. Czasami zapraszaliśmy na nie kilku znajomych. Po roku udało nam się utworzyć polską parafię w pobliskim Corbeil i rzadziej modliliśmy się w ogrodzie. Jednakże jedna msza utkwiła nam szczególnie w pamięci.

To był 3 maja 1990 roku. Pierwszy 3 maja w wolnej Polsce postanowiliśmy uczcić szczególnie. Namówiliśmy ks. Cholewkę na specjalną mszę, zaprosiliśmy na nią i panią mer miasteczka i ambasadora R.P. i radcę handlowego (obaj zresztą raczej ateiści) i nawet ściągnęliśmy z Polski senatora Ryszarda Reiffa, przewodniczącego senackiej komisji do spraw Polonii. Jednym słowem niezła impreza, jak na takie miasteczko. Gdy o naszych przygotowaniach dowiedział się rektor Polskiej Misji Katolickiej we Francji, ksiądz prałat Stanisław Jeż, zadzwonił do mnie i dał wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnej mszy poza polskimi parafiami. Zaproponowałem mu, żeby zadzwonił do księdza Cholewki i oficjalnie mu zakazał, ale ksiądz Cholewka mu nie podlegał, więc zrobić tego nie mógł.

W rezultacie msza się odbyła, tyle tylko, że na zawsze podpadłem księdzu rektorowi. No cóż trudno. A msza była wspaniała.

Jak, już wspomniałem wystaraliśmy się też o polską parafię w Corbeil. Na początku zarządzał nią jeden z ojców sercanów, Edward, ale po pewnym czasie okazało się, że Edward zakochał się w jednej ze swoich parafianek i zrzucił szaty duchowne.

kuba.komunia-177x300.jpg

Przed kościołem w Corbeil w dniu komuni Kuby

 

Przysłano nam wtedy księdza Tadeusza Hońko. Starał się biedny, jak mógł, ale on nie był na tyle otwarty, aby mieć z nami łatwy kontakt. Tym niemniej chodziliśmy dalej na msze do Corbeil, bo oprócz przeżyć religijnych, była to także okazja do spotkań towarzyskich, a nowych znajomych przybywało.

* * *

A ja działałem dalej.

Jedną z moich aktywności była pomoc kolegom dziennikarzom, tym czasowo uwięzionym lub tym bez pracy.

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich od samego początku, po wybuchu „Solidarności” zajęło jednoznaczne stanowisko wspierające przemiany w Polsce. Zapłaciło za to delegalizacją w stanie wojennym. Wielu kolegów straciło pracę po tzw. weryfikacjach, ale wielu działało aktywnie na rzecz pomocy innym, pisywało artykuły do podziemnej prasy. Rodziły się nowe związki i przyjaźnie. Poznałem najbardziej znanych i zacnych dziennikarzy, którzy wcześniej byli dla mnie prawie niedostępni. Wtedy jednak stałem się jednym z nich, z grona aktywnych działaczy.

Tuż po wyjściu z internowania spotkałem się z Darkiem Fikusem, sekretarzem generalnym SDP. Pracował wówczas w „Niewidomym Spółdzielcy”, jakimś nieważnym pisemku, ale gdzieś trzeba było się zaczepić. Dostałem od niego upoważnienie do działania na emigracji. Upoważnienie potwierdzone potem przez innych członków zarządu: Jurka Surdykowskiego, Ernesta Skajskiego i samego prezesa Stefana Bratkowskiego. Wszystkich ich gościłem potem we Francji, a w annałach zachowały się ich listy i prośby o pomoc. Pożółkła bibułka (żeby łatwiej było przewieść list) jest datowana z 21 listopada 1986 roku. Darek Fikus pisał:

„Oczywiście jesteśmy przekonani, że to, co robisz ma sens i wartość. Wasz głos, który przesłałeś został przez nas oceniony wysoko. Uważaliśmy, że właśnie taki powinien być. Także od tej strony masz nasze błogosławieństwo. Sytuacja w kraju zmienia się z miesiąca na miesiąc. Staramy się jak możemy pomagać ludziom.”

W grudniu 1988, podczas pobytu w Paryżu, Stefan Bratkowski osobiści napisał i podpisał następujące oświadczenie „Mr. Krzysztof Turowski is a permanent representative of SDP to all the countries of Western Europe”.

I już po zmianach w Polsce, 4 września 1989 roku, Jurek Surdykowski pisał: „Krzysiu drogi, Serdecznie dziękuję za wszystko, co zrobiłeś i za to, co robisz. Wiem, że można na Ciebie liczyć. Dziękuję i niech Ci szczęście paryskie sprzyja.”

Ten ostatni list od Jurka poprzedzony jest wieloma innymi z prośbą o pomoc, o załatwienie staży czy szkoleń za granicą:

„Wspaniale, że załatwiłeś już ludzi gotowych wysłać zaproszenie naszym kolegom z Krakowa i okolic. Jeszcze raz dzięki w ich imieniu”.

Ta współpraca zrodziła przyjaźnie, które jednak nie przetrwały próby czasu. Ze Stefanem Bratkowskim widujemy się od przypadku do przypadku. Jurek Surdykowski poszedł do dyplomacji i lata całe nie miałem z nim kontaktu. Może jedynie z Darkiem Fikusem i Maćkiem Łukasiewiczem udało się utrzymać poprawne kontakty aż do ich przedwczesnej śmierci. Szkoda!

Któż jednak wtedy myślał o profitach w przyszłości. Trzeba było pomagać to się pomagało. Zabiegałem, zatem w różnych dziennikarskich organizacjach związkowych w Niemczech, w Szwecji, we Francji o pieniądze dla uwięzionych i bezrobotnych. Kilka tysięcy franków przekazała organizacja „Reporteurs sans Frontière”, ale najbardziej częste kontakty miałem z Syndicat Général des Journalistes należących do związku zawodowego Force Ouvrière.

To był związek szalenie lewicujący, czasami, wręcz trockistowski, ale pomagał ofiarnie i efektywnie, a to się, wówczas, liczyło najbardziej. Nigdy nie zapomnę pomocy François Boussela, (syna znanego lewackiego działacza Pierrra Boussela występującego też pod pseudonimem Lambert), François Bauksenbauma, Eveline Salamero czy wielkiego przyjaciela Maxa Rollanda. Postarałem się, aby rok później, na pierwszym wolnym już zjeździe SDP nadać Maxowi tytuł honorowego członka SDP. Chociaż tyle.

To dzięki nim pojechałem pierwszy raz na zjazd Fédération Intérnationale des Journalistes do Helsingoru w Danii i miałem okazję przedstawić problemy polskich dziennikarzy na forum międzynarodowym.

fij-300x214.jpg

Przed Centrum Kongresowym w Maastricht. Drugi z lewej Max Rolland

To dzięki ich i moim staraniom, 2 czerwca 1988 roku, nielegalne w Polsce, Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich zostało przyjęte na członka FIJ. Uzyskaliśmy wówczas szczególne poparcie ze strony dziennikarzy z USA, Niemiec, Danii, Izraela. Ten ostatni kraj był także reprezentowany przez polskiego dziennikarza Romana Fristera, późniejszego rektora szkoły dziennikarskiej w Tel-Avivie i korespondenta „Polityki”.

Część kolegów pamięta może, że w następstwie tego faktu, słane były setki zdjęć i podań do mnie, do Francji, które powracały następnie do Polski w postaci legitymacji FIJ. Nasi koledzy, nasza organizacja została wówczas uznana na forum międzynarodowym, mimo, że nie uznawała ich ludowa władza, ani ludowi koledzy dziennikarze.

Jak bardzo to wydarzenie było dla nich solą w oku, niech świadczy fakt, że w kilka dni później odwiedził SGJ FO, w ich siedzibie w Paryżu, korespondent Trybuny Ludu, towarzysz redaktor Żrałek, aby dowiedzieć się, czemu to „nieistniejąca” organizacja została przyjęta do FIJ? Treść korespondencji można odnaleźć w archiwum.

sdp-300x253.jpg

Obrady I Zjazdu SDP po delegalizacji, przemawiam na zjezdzie. Obok Stefan Bratkowski i Darek Fikus

 

Przypominam ten fakt także, dlatego, że wówczas rodziło się wolne dziennikarstwo, wolne media. Byliśmy zespoleni jedną myślą: nigdy więcej kłamstwa w mediach, nigdy więcej manipulacji. Dziennikarstwo ma służyć ludziom, a nie władzy. Nikt nie będzie nas cenzurował, ani cenzura państwowa, ani wydawnictwa. Kiedy po roku, w Polsce zaczęły tworzyć się pierwsze grupy prasowe, koledzy z Zachodu przestrzegali:

„Uważajcie na wydawców, narzucą wam taki profil pisma, którego głównym celem będzie zysk, walka z konkurencją i pogoń za sensacją”. Nie sądziłem, że te przepowiednie spełnią się tak szybko. Wręcz bagatelizowałem je. U nas to niemożliwe – twierdziłem. Zachęcano nas abyśmy tworzyli silne związki zawodowe, stowarzyszenia, zasady zbiorowych umów o pracę, żeby można się było bronić. Nie posłuchaliśmy. Dziś najsilniejsza w Polsce jest Unia Wydawców, a nie związki dziennikarskie. Każdy w pojedynkę walczy o swoje.

Pamiętam, jak pewnego razu, już w wolnej Polsce, spotkałem się, w Hotelu Mariett, z Romkiem Fristerem z Izraela:

  • Co tu robisz? – zapytałem
  • Zmieniłem obóz – odparł
  • Czyżbyś przeszedł na stronę Palestyńczyków? – zwątpiłem
  • Nie, ale pracuję dla wydawcy. Reprezentuję koncern Maxwella w Polsce.
  • A ja Hersanta.”

Obaj jednak po pewnym czasie wróciliśmy do dziennikarki, ale ta rozmowa była swoistym signum temporis.

Opis tych moich działań zmieściłem na ledwie dwóch stronach, a ileż to było rozmów spotkań, przesyłania pieniędzy, artykułów i wystąpień. Zostały tylko wspomnienia i trochę dokumentów złożonych w archiwum SDP. Wspomnienia zblakły, wielu kolegów odeszło na zawsze. Inne sprawy dominują w SDP i inni ludzie. Lustracja, dziennikarstwo śledcze – to są tematy dnia, a pomoc innym? Też coś się próbuje robić, ale to jest sprawa drugorzędna. Zresztą SDP stało się stowarzyszeniem starców, kombatantów bez większego znaczenia. Ale, mimo wszystko, warto było. Warto było przeżyć te lata wdzięczności, także młodszych, często dziś znaczących dziennikarzy, dla których organizowałem staże we Francji. Uczestniczył w nich i Kostek Gebert i Witek Bereś i Erwin Bendyk i Rafał Bubnicki – dziś znani publicyści i Paweł Soloch, za rządów PiS podsekretarz Stanu w MSWiA, Szef Obrony Cywilnej Kraju i wreszcie Jacek Kurski, dziś najbardziej bojowy i najbardziej bezkompromisowy działacz partii PiS (Prawo i Sprawiedliwość). Jednak, to właśnie Jacek napisał potem o mnie w „Tygodniku Gdańskim”:

„Wyjechał (do Francji) jako facet nikt. Objechał pół Francji z mityngami poparcia dla zdelegalizowanej „S”.(…) Wyrobił sobie nazwisko. Dziś jest postacią, przed którą otwierają się drzwi gabinetów. To, dlatego, w jednym tylko tygodniu, kolejno – Giscard d’Estaing, François Leotard i Jacques Chirac udzieli mu wywiadu dla „Gazety Wyborczej”. Największym hitem było jednak wprowadzenie nielegalnego SDP do Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy (FIJ). Komuniści zdębieli. Pracował na to trzy lata.”

Do Kurskiego, już jako posła, napisałem list po tym jak mnie wyrzucili z pracy w Polskiej Organizacji Turystycznej. Nie odpowiedział. Nie odpowiedziała też pani poseł Małgorzata Bartyzel, której, a także jej mężowi tak wiele pomagaliśmy.

  • No i po co siedziałeś w więzieniu, o coś walczył? Zapytał retorycznie Andrzej Kozłowski, człowiek z zupełnie innej strony ówczesnych barykad.
  • Po co? Bo wierzyłem, że tak trzeba. I działałem dalej.

 

* * *

Rok 1988 przynosił coraz bardziej znaczące przemiany. Znowu rozgorzały strajki w Nowej Hucie i na Wybrzeżu. Władza ustępowała. Mimo że strajki przerwano, ale wiadomo było, że będą zmiany, nieodwracalne zmiany.

W naszym środowisku w Paryżu też mieliśmy gorące dni. W siedzibie „Kontaktu” zaimprowizowaliśmy mini studio, z którego codziennie nadawaliśmy informacje do Wolnej Europy, informacje pochodzące od naszych korespondentów w Gdańsku i Krakowie. Żyliśmy nowym.

Na jesieni tego samego roku, o czym już wspominałem, Lech Wałęsa przyjął zaproszenie z okazji 40 rocznicy uchwalenia karty praw człowieka. To była jego pierwsza, od czasów stanu wojennego, wizyta na zachodzie. Był przyjmowany jak głowa państwa, a my w „Kontakcie” postanowiliśmy nakręcić specjalny film upamiętniający to wydarzenie. Nagrywałem wtedy wywiady z wieloma znakomitościami, z Simon Weil, z Elie Wizelem. Wyszedł nam bardzo udany obraz dokumentalny. W marcu następnego roku ruszyłem z pokazmi tego filmu na najdłuższe w moim życiu tournée po Kanadzie. USA i Wenezueli, z którego zachowały się robione, wtedy, na gorąco, notatki.

1 marca 1989

„Lądowanie na niemal zupełnie pustym, międzynarodowym lotnisku w Montrealu. Wybudowano je z dala od miasta, przed olimpiadą, ale okazało się mocno na wyrost. Wokół śnieżne przestrzenie, widok niespotykany w Europie. Marek Przykorski, po odebraniu mnie z lotniska opowiada o Kanadzie i krytykuje niemal wszystko. To już taka nasza emigrancka choroba, że jesteśmy nastawieni krytycznie do kraju zamieszkania. Może pokrywamy w ten sposób nasz, polski dystans cywilizacyjny, a może chcemy podkreślić naszą wyższość, a może, po prostu, nigdy nie poczujemy się Amerykanami, Francuzami, Kanadyjczykami? Obiad w polskiej knajpce „Mazurka”. Afisz na drzwiach głosi, że w kwietniu, pan Jan Wojewódka ściąga do Montrealu zespól Teatru Rozmaitości z „Gałązką Rozmarynu” Zygmunta Nowakowskiego, w reżyserii Ignacego Gogolewskiego. Piłsudski, Nowakowski, Gogolewski i to wszystko w Montrealu. Do dziwnych zbliżeń przyszło nam dożyć.

Po chwili wpadamy w niekończące się dyskusje polityczne. Kto ma rację Lechu (Wałęsa), czy Ci z tzw. Grupy roboczej? Czy „czerwony”, tym razem, chce rzeczywiście ustąpić? „Przecież, to są ch… „ – kwituje nasze spory, Martyna, żona Marka.

monteral-300x231.jpg                                                      montreal.marek_-291x300.jpg

Montreal przed cukiernią Granowskiej                                                           Marek Przykorski

3 marca 1989

Wieczorem spotkanie na Uniwersytecie Mc Gill. Mało, kilkanaście osób. Krótka rozmowa o prasie i filmie o Wałęsie. Wrażenie dobre. „Wałęsa się obronił” – powiedział Marek.”

Z Montrealu w mojej pamięci pozostał tylko śnieg, imponujące Oratorium Św. Józefa na wzgórzu Mont Royal i cukiernia Granowskiej. Któż nie pamięta lodów od Granowskiej w Łodzi. Kolejki stały na Narutowicza, potem w bramie na Piotrkowskiej, aż w końcu fiskus zmusił najlepsze łódzkie lody do emigracji do Montrealu. Szkoda.

4 marca 1989, Toronto

„Nie wiem, czy przez pomyłkę, ale pierwszy raz dano mi miejsce w biznes klasie. Czytam „Początek” Andrzeja Szczypiorskiego i zadumany nad powikłaniami opisywanych ludzkich losów, zastanawiam się nad swoimi.

Jak to się stało, że chłopak z ulicy Żeromskiego, w Łodzi, niewysoki, poszturchiwany przez kolegów, leci teraz do Toronto jako działacz i dziennikarz? Jak to się dzieje, że średniej klasy dziennikarz z Łodzi ma dziś spotkania z ludźmi na całym kontynencie amerykańskim, jak jaki Miłosz, czy Giermek? Ile w tym wszystkim zasług, a ile przypadku? Te same pytania dręczyły mnie przez cały czas w Toronto, kiedy pytano mnie i słuchano, jak eksperta, kiedy z Grażyną i Zbyszkiem Farmusami (tutejszymi działaczami i dziennikarzami) oraz Jackiem Ratajczakiem planowaliśmy założenie kanadyjskiego oddziału SDP [Zbyszek Farmus, to niestety, późniejszy doradca ministra obrony narodowej Romualda Szeremietiewa, oskarżony o korupcję].

W Toronto moc spotkań towarzysko-kombatanckich. Ze Zbyszkiem Bełzem, z którym byliśmy w prezydium zjazdu „S”, z Zenkiem Bartonem i Heńkiem Naborem, z którymi siedziałem w celi, w Sieradzu i w Łowiczu. Odczuwam coś w rodzaju zaufania ze strony Zbyszka, radość i pełne oddanie ze strony Zenka i Heńka. W domu u Heńka przesympatyczne spotkanie z jego teściem, panem Stanisławem Gołębiowskim. Nienagannie ubrany, starszy pan pochodzący ze Lwowa. Pracował jako technik w radiu w Łodzi. Przypominamy sobie nazwiska starych techników: Kubs, Sobczyński, Kowalczyk. To tyle lat. Pamięć mocno zawodzi.

W nocy jedziemy nad Niagarę. Wrażenie kolosalne. Cud świata. Oblodzone zbocze wodospadu ponad wieczną mgiełką. Spadające tony wody i głębia, która pociąga. Zrozumiałem, dlaczego rzucano się w dół. Niagara powaliła mnie na kolana tak, jak katedra w Chartres. Usiłuję zachować każdy detal pod powiekami. Obok, ogromne centrum turystyczno-handlowe. Pijemy piwo w jakiejś oszalałej dyskotece. Cóż za kontrast!”

5 marca

„Po mszy w nowoczesnym polskim kościele pełnym ludzi spotkanie na temat polskiej prasy niezależnej i film o Lechu. Mnóstwo ludzi. 400-600 osób? Pytań nie ma, ale film robi kolosalne wrażenie. Ludzie płaczą, po prostu płaczą. Sukces, sukces Lecha i nas twórców. Sam czuję się wzruszony.

Obiad w polskiej knajpce z Krzysiem Sojką-Wilmańskim (znamy się jeszcze z „Pstrąga”). Jeszcze jakiś telefon i pożegnanie.”

6 marca

Lot do Winnipeg. Nie znam tu nikogo, co nie przeszkadza, że natychmiast, z każdym odnajduję wspólnych znajomych. Lot nad wielkimi jeziorami, lasy znane z lotniczych zdjęć z filmów. Miałem wrażenie, że za chwilę dojrzę pędzące łosie, mustangi czy bizony. Lądowanie nieopodal Czerwonej Rzeki, wspomnienia rodem z Karola Maya. Jeszcze tylko zobaczę żywego Indianina w pióropuszu i już będę w dzieciństwie. Indianie, niestety, zapijają się wódką w swoich dzielnicach.

Miasteczko schludne, też porozrzucane jak Montreal czy Toronto. Z Montrealu zapamiętałem domy z podwójnymi schodami wiodącymi, jedne na wysoki parter, drugie na piętro. (To dla oszczędności przestrzeni wewnątrz i dla bezpieczeństwa przeciwpożarowego, bo domki te płoną tu często, wyjaśnił Marek. W Toronto domy były bardziej europejskie. Piękna polska dzielnica. Stara emigracja nieźle się dorobiła. No cóż, Kanada! A w Winnipeg domki, małe, białe, jakby przeniesione ze skraju lasu, jakby na wpół traperskie. Nad nimi, tu i tam, cerkwie. To centrum kanadyjskiej Ukrainy.

Wieczorem kolejne spotkanie z emigracją. Znów dobre przyjęcie tego, co mówiłem i przede wszystkim filmu o Wałęsie. Tutejsza, młoda emigracja współpracuje ze Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów, wchodzi w środek, żeby coś robić. Każdy sposób jest dobry, żeby rozruszać środowisko. Po spotkaniu, w kuluarach, mnóstwo pytań. Kilkunastotysięczna Polonia ciekawa jest świata, ciekawa zrozumienia spraw polskich. Tym bardziej, że do tej pory, oprócz artystów, docierali tu jedynie Kornel Morawiecki, Leszek Moczulski, Andrzej Gwiazda i Marian Jurczyk, reprezentujący w „S” skrajne, wojownicze poglądy.

Równie ważne, jak oficjalne spotkania, są te prywatne. Poszukiwania wspólnych znajomych, poszukiwania „naszej klasy” rozsianej po całym świecie.

– Znów odżyłem, znów poczułem tamte czasy – stwierdza z rozrzewnieniem mój gospodarz, psycholog z Warszawy pracujący tu w swoim zawodzie.”

7 marca

„W nocy sypało. W śnieżnej bieli docieramy, po ciemku, na lotnisko. Za chwilę rozsłonecznione, ale również zaśnieżone Calgary. Wpadam w objęcia Janka Moczulaka (w Polsce wiceprzewodniczącego Krajowego Komitetu „S” Radia i Telewizji).

– Jak tam tobie jest? – pada pierwsze pytanie i dalej płynie rzeka wspomnień o wspólnych znajomych z radia i telewizji. Czuję się tu świetnie. Minęły lata, a wciąż doskonale się rozumiemy. Śniadanie, kieliszek zmrożonej, oczywiście, wódeczki i ruszamy w Góry Skaliste.

calgary.1-300x206.jpg

Na tle Gór Skalistych

 

To, co widzę jest niebywałe. Z jednej strony ruda preria, na której kowboje gonią bydło, a z drugiej ośnieżone góry. Jest – 8º Celsjusz i nie czuje się zimna. Ponoć bardzo suche powietrze czyni, że nawet dwudziestostopniowego mrozu nie czuje się tak, jak na wschodnim wybrzeżu. Co chwila inny widok, inne skały. Wjeżdżamy do Parku Narodowego Banff, brodzimy w śniegu po zamarzniętym jeziorze, dzieci bawią się na lodowisku wokół lodowego pałacu.

W dali jęzor lodowca nad Lake Louis. Jeszcze kowbojski stek, w restauracji w Banff, pocałunek z łanią, która spaceruje po ulicy, rzut oka na gorący basen, w którym zażywa się kąpieli pod gołym niebem (nie miałem odwagi) i wracamy do domu.

calgary-300x183.jpg

W Parku Narodowym Banff

Po drodze narzekania na emigrację, te same, co wszędzie. Najgorsi są ci pseudo polityczni, a w istocie ekonomiczni. Nic ich nie obchodzi, tylko szmal. Ale, czy można mieć im to za złe?

Spotkanie w bodaj największym domu polskim, jaki widziałem. Ludzi mało, ale dyskusja zażarta. To tutaj Gwiazda zrobił wiele zamieszania mówiąc: „co tam warte są wasze drobne składki dla kraju… i tak Wałęsa dostał dwa milion dolarów od Kongresu Stanów Zjednoczonych. To się liczy. Szkoda waszego wysiłku”. Ale ja mimo wszystko, dziękuję im za pomoc!”

9 marca

„Wczesnym popołudniem ląduję w Edmonton. Odbiera mnie z lotniska krawiec z Łukowa. W domu ratuje guziki przy moje marynarce. Jego żona zasypuje mnie mnóstwem pytań. To prości, ale zdecydowani ludzie.

Spotykam się z profesorem Aleksandrem Janem Matejko, wybitnym socjologiem, w przepięknie położonym Uniwersytecie Alberta w Edmonton. Zwiedzam też największy na świecie zespół sklepowy (centrum handlowe), 5000 sklepów. W środku basen, lodowisko, delfinarium, parki atrakcji dla dzieci. Ogrom.

Wieczorem spotkanie dość liczne. Podziękowania za to, że tu dotarłem, że wreszcie ktoś, kto inaczej przedstawia sprawy niż dotychczasowi goście.

Nocleg u pana Jana Bachmana z Nowego Miasta. Dano nie spotkałem takiego chodzącego uroku i dobroci. Stary żołnierz, który nie lubi starej emigracji, bo tylko krytykują. Oddał pół domu dla potrzeb nowej emigracji.

– To wszystko, co mogłem dla nich zrobić.

(Dalsze odcinki wspomnień są bez dat)

Lot nad górami skalistymi i zachodnie wybrzeże dostarczają nowych wrażeń. Vancouver to Pacyfik i góry. Pada niemal cały czas. Taki region. Pochodzący stąd Kanadyjczycy mają ponoć błony między palcami.

vancouver-252x300.jpg

Caplilano Bridge

 

Mimo padającego deszczu decyduje się na zwiedzanie w towarzystwie, spotkanego po drodze Krzysia Szafnickiego, który ochoczo decyduje się być moim przewodnikiem. Jedziemy nad Caplilano Bridge.

Po drodze wspomnienia z łódzkiego okresu Krzysztofa, kiedy studiował socjologię. Teraz ma zajęcia na tym kierunku na University of British Columbia.

Po drodze jedziemy przez przepiękny Stanley Park z mnóstwem dzikich gęsi.

– To orzeł kanadyjski – śmieje się Krzyś.

vancouver.1-300x293.jpg

Wchodzimy do niewielkiego parku. Przed wejściem indiańskie totemy.

Tuż za nimi widok z bajki. Nad przełomem przewieszony wąski mostek, z przeciwnej strony wali wąski wodospad, kilkadziesiąt metrów pod nami wąski strumyk. Usiłuję fotografować, nogi się trzęsą, trochę ze strachu, trochę z wrażenia.

Wieczorem, spotkanie z gronie przyjaciół, które przemienia się w ostrą dysputę polityczną. Ratuje mnie z niego Tomek Piotrkowski (kolega z radia Białystok, autor niezapomnianego reportażu „Uchwalić uchwałę”). Tomek do późna sprząta w szpitalu, a poza tym, jak stwierdza, takie spotkania już go nie bawią. U niego w domu nieprzerwany ciąg wspomnień. W jego towarzystwie i jego roześmianej żony Eli czuję się świetnie. Gawędzimy do późna w noc. Wstajemy też późno i zaplanowana na ten dzień wycieczka w góry rozpływa się dosłownie i w przenośni. Jedziemy tylko do Antropological Museum na UBC. Stąd piękny widok na zatokę Wirginia, ujście Frezer River i góry, które znów za kilka minut znikną w chmurach. Decydujemy się na spacer po Gas Town, starówce Vancouver. Na beczce pomnik pijaczka Gassa, który przybył tu pierwszy i założył miasto. Dalej ulice pełne pamiątkarskich sklepów.

Nie pojechaliśmy w góry, ale za to Tomek, który sam lubi buszować opowiedział mi mnóstwo historyjek życiu traperów i puszczy. Nadal poszukuje się złota, nadal spotkanie grizzly jest mało bezpieczne, nadal rządzą prawa buszu.

Z puszczy kanadyjskiej wróciłem na spotkanie w Domu polskim. Znów sympatycznie i duże zrozumienie. Wreszcie ktoś rozsądny, z innymi, niż poprzednicy opiniami – stwierdza jedna ze słuchaczek. No cóż, miło mi.

Rano, Tomek odwozi mnie do Seattle. W drodze opowieści traperskich ciąg dalszy, przeplatany wspomnieniami z radiowych czasów. Seattel nie widzę, tonie w deszczu. Ponoć jest ogromne, żyje Boeningiem, a poza tym jest stacją wypadową na Pacyfik. Spotkanie podobne do poprzednich i wielu sympatycznych ludzi. Maciek, syn Joanny Wojciechowicz (niezależnej dziennikarki z radia, nie wiedziałem, że on tutaj), państwo Gołubcowie, którzy opracowali biletowo moją trasę i z pieczołowitością troszczą się o wszystko (szczególnie pani Marta) i rzecz jasna moi gospodarze, Zbyszek i Kasia Pietrzykowie. Kasia pamięta moje „Listy z emigracji” drukowane w chicagowskim „Pomoście”. Lubiła je, bo pisałem o tym, co i ona przeżywała. To miłe.

Krótki pobyt w Seattle i lot do San Francisco. Pod nami najdłuższy most z San Francisco do Oaklamd przez zatokę Św. Wawrzyńca i ogromne lotnisko.

Miasto jak z filmów schodowo wznoszące się, tramwaj na linie, mnóstwo włóczących się, brzydkich, naćpanych ludzi.

alcatraz-300x194.jpg

Z widokiem na Alkatraz

 

Nad Pacyfikiem mgła, ale na przybrzeżnych skalach wylegują się lwy morskie. Ich krzyk dociera do brzegu. Golden Gate Bridge też tonie we mgle, podobnie jak więzienie w Alkatraz. Co sekunda, dosłownie, co sekunda pojawia się i ginie we mgle. Spacerujemy po nadmorskim, Fishermen’s Wers, typowym bulwarze z knajpkami i turystycznymi atrakcjami. Dalej Down Town, imponuje, ale wolę stare San Francisco z wiktoriańskimi dwu-trzypiętrowymi budynkami skąpanymi w zieleni. Zwłaszcza na Presidio, najbogatszej dzielnicy jest uroczo. Za to w lasach eukaliptusowych pachnie wilgocią, pomieszaniem morza i lądu.

Dom polski, w którym odbywa się spotkanie jest ubogi, ale położony w ponoć zawsze nasłonecznionej dzielnicy. Spotkanie słabe, mało ludzi, wlecze się.

Wieczór w gronie organizatorów. Mój gospodarz, Jan Luttera z Poznania, prostolinijny, szczery. Dorota jest przemiła, pełna ciepła i nie wiadomo skąd wziętego przyciągania, Wojtek, archiwista i gaduła i wreszcie Adam, typ młodego przemysłowca polskiego, który dla siebie zachowuj i pielęgnuje swoje korzenie. Następnego dnia widzę się z nimi ponownie w San Jose, które tonie w wiosennej zieleni i kwiatach.

 

Po drodze wizyta na Uniwersytecie Satnford u pana Siewierskiego. Campus jest imponujący i pięknie położony. Czysto. Nic wspólnego z uniwersytetami we Francji.

Dzień relaksu nad basenem w domu Wiesi, siostry Doroty. Wiesia też była czytelniczką moich „listów z emigracji”

Kolejny dzień to gonitwa po biurach celem zdobycia z dawna obiecywanej wizy wenezuelskiej, a potem jeszcze raz tura nad zatoką. Tym razem ciepło i pełne słońce. Widać i Alkatraz i wysp obok i potężny Golden Gate Bridge. Dlaczego złota? Bo most wiedzie do tunelu w skałach, za którymi zawsze świeci słońce. A skały są równie imponujące jak most. Zalesione u szczytu, czerwonym, prostym stokiem spadają w wodę.

Wieczorem lot do Los Angeles. Znowu góry i ocean. W L.A., za krótko by mieć wrażenia. Zresztą za poprzedniej wizyty zwiedziłem je i okolice. Może jedynie urok Doroty, żony Zbyszka Sekulskiego (opozycjonista z 1968 roku i kolega z internowania, świetny bard) przysparza wrażeń. Nie jest pięknością, ale ma tak niebywały wabik, że czuję się między grzechem a pożądaniem.

los-angeles-300x284.jpg

Z Jurkiem Leją i Zbyszkiem Sekulskim w LA

Spotkanie jedno z lepszych. Opowiadam pewnie. Oklaski.

Zbyszka i Jurka Leję znajduję w lepszej formie niż przed rokiem. Rok temu byłem tu na zjeździe CSSO. (Conference of “Solidarity” Support Organizations). Czas robi swoje, ale o Europie ciągle marzą.

Rano lot najpiękniejszy z możliwych. Najpierw Pacyfik, plaża i Los Angeles. Tuż potem góry pokryte lasami. Po chwili skalista pustynia, góry wyłażą z burego piasku, przechodzi w skalistą równinę porwaną kanionami. Z góry wygląda to jak spękania rudej skorupy. Dalej prerie, na których drzewa wydają się jak stada bawołów biegnących po rudej trawie i błota, morze błota z zielonymi wysepkami u ujścia Rio Grande do Zatoki Meksykańskiej. Te same błota, kiedy nadlatujemy nad Florydę. Miami, słońce, palmy, eukaliptusy. Tak mało widać z lotnika. Podczas lotu do Caracas mniej widać. Wiem tylko, że lecę nad Kubą, Porto Rico, Port-de-Prince. Noc

Koniec pierwszego etapu od śniegów Kanady po tropik Wenezueli.”

 

Podczas kilkudniowego pobytu w Caracas nie robiłem już notatek. Odbywało się tam spotkanie grup działających na zachodzie na rzecz pomocy „Solidarności”, wspomnianego powyżej CSSO. Nie widziałem nigdy tyle biedy, co na stokach wokół Caracas. Niesamowite skupisko slumsów, za to w samej stolicy Wenezueli pięknie i bardzo dużo wysokich, niebywale zgrabnych kobiet. Nie na darmo jest tu jedyna na świecie szkoła przygotowująca do występów w konkursach miss świata. Kark mnie bolał, tak często obracałem głowę to za jedną, to za drugą pięknością.

caracas-300x206.jpg

Z wenezuelską polonią w Caracas

 

Oczywiście i tu spotkanie z emigracją polską. Spotkałem nawet kogoś o nazwisku Turowski. Wszędzie mili ludzie, ale emigracja wszędzie skłócona, rozplotkowana i tęskniąca za krajem. Aktywna, ale bez dostatecznych więzi grupowych i narodowych. Tak dużo nas, a tak mało.

Przez Syrakuzy wróciłem do Montrealu i wreszcie do Paryża, do domu.

W Polsce szykowały się poważne zmiany, w Pałacu Namiestnikowskim ustawiano okrągły stół.

* * *

Podczas wizyty Stefana Bratkowskiego u mnie, we Francji, pod koniec 1988 roku złożyliśmy razem wizytę panu Philippowi de Villiers, deputowanemu do Zgromadzenia Narodowego, byłemu ministrowi kultury. De Villiers był wówczas również szefem departamentu, bardzo katolickiej Wandeii i ogólnie bardzo konserwatywnym i czasami niezrównoważonym politykiem, ale nasze ówczesne opozycyjne odczucia były tak dalece konserwatywne, że wydawało się, że Philippe pasuje do nas jak ulał. Podczas spotkania padło wiele pomysłów pomocy Polsce, a na mnie padło, że będę je realizował. Rozpoczynała się nowa przygoda w moim, politycznym, emigranckim życiu.

 

vandee.4-300x224.jpg

Philippe de Villiers po prawej z marszałkiem Stelmachowskim

 

Philippe de Villiers, jako szef departamentu Wandeji wymyślił, kilka lat wcześniej, ogromny spektakl „światło i dźwięk” w miejscowości Puy-du-Fou, opowiadający o walce Wandeeńczyków z terrorem rewolucji francuskiej. Opisał to znakomicie Paweł Jasiennica pokazując, że każda rewolucja jest okrutna, sieje terror i śmierć. I choć za jedną ze zdobyczy Wielkiej Rewolucji Francuskiej uznaje się ustanowienie praw człowieka i obywatela, to nie da się ukryć, że okupione one zostały nieludzkimi cierpieniami niewinnych ludzi. Zawsze bałem się rewolucji, obojętne, pod jakimi sztandarami.

Otóż Phillipe wymyślił, że jeden spektakl poświęci Polsce i cały dochód przekaże na rzecz kościoła i „Solidarności” w Polsce. Mnie zatrudnił abym zajął się przygotowaniem wizyty polskiej delegacji.

Decyzja zapadała wczesną wiosną 1989 roku, jeszcze przed ustaleniami okrągłego stołu w Polsce, jeszcze przed zwycięstwem „Solidarności” w wyborach 4 czerwca tegoż roku.

W tym samym czasie, z innym deputowanym i przyjacielem Polski, Pierrem Lequiller założyliśmy Stowarzyszenie na rzecz Demokracji w Polsce (Association pour la Démocratie en Pologne), którego celem było pomoc komitetom wyborczym „Solidarności” i nawiązywanie kontaktów partnerskich pomiędzy miastami i regionami francuskimi i polskimi. I tak oto przekazaliśmy i pieniądze i dary rzeczowe (telewizor, magnetofon) dla komitetu wyborczego w Łodzi działającego pod wodzą Marka Edelmana. Natomiast partnerstwa zawarte zostały podczas imprezy w Puy-du-Fou .Data manifestacji została wyznaczona na 9 lipca. Pech jedynie chciał, czy może raczej przypadek, że rzecz cała działa się właśnie w 1989 roku, brzemiennym w wydarzenia w Polsce, ale także w roku jubileuszowym, dwustulecia Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Nasz manifestacja wypadła dokładnie na tydzień przed wielkimi obchodami.

Impreza, którą zorganizowaliśmy była imponująca. Z polskiej strony delegacji przewodniczył marszałek Senatu, prof. Andrzej Stelmachowski, mszę świętą koncelebrował prymas Polski, kardynała Józef Glemp, występował chór „Poznańskich Słowików” pod batutą Stefana Stuligrosza, a w samej delegacji roiło się od znakomitości świata opozycyjnej polityki, kultury i niezależnych dziennikarzy. Na pokładzie wyczarterowanego samolotu przyleciało z Warszawy 75 osób w tym m.in. z-ca red. naczelnego „Gazety Wyborczej” Krzysztof Śliwiński późniejszy ambasador, senator Krzysztof Kozłowski, późniejszy wiceminister Spraw Wewnętrznych, senator, profesor Jerzy Dietl, poseł, dziennikarz, Aleksander Paszyński późniejszy minister budownictwa, senator Andrzej Machalski twórca Konfederacji Pracodawców Polskich, senator Andrzej Szczepkowski znany aktor, senator Jerzy Stępień, od 2006 roku Prezes Trybunału Konstytucyjnego, posłowie: Krzysztof Dowgiałło, Stefan Niesiołowski, Mieczysław Gill, Anna Urbanowicz, Antoni Furtak, Grażyna Langowska, znani ludzie kultury i dziennikarze: Aleksander Hall, prof. Jacek Wożniakowski, ksiądz Andrzej Przekaziński, Hanna Skarżanka, Jerzy Zelnik, Ernest Bryll, Maria Chwalibóg, Dariusz Fikus, Jacek Moskwa, Sławomir Rybicki (późniejszy poseł), Krystyna Mokrosińska późniejsza szfowa SDP, Jacek Żakowski, Andrzej Potocki (późniejszy poseł), Iwona Śledzińska-Katarasińska (późniejsza posłanka), prof. Jerzy Kłoczowski, Kazimierz Dziewanowski (późniejszy ambasador w USA), Piotr Wojciechowski oraz liczni przedstawiciele lokalnych obywatelskich komitetów „Solidarności”. Ze strony francuskiej Philippe zgromadził równie imponującą delegację polityków prawicy m. in. z Michelem Noirem, merem Lyonu, Dominikiem Baudisse, merem Tuluzy, Charlem Millon, Michelem Barnierem. Wszystko to ministrowie wysoko notowani we francuskiej polityce.

vandee.3-300x230.jpg

Polska delegacja w Puy-du-Fou

Od lewej prof. Woźniakowski, marszałek Stelmachowski, Krzysztof Sliwiński, prof. Dietl

Przed głównymi uroczystościami odbyło się kolokwium zatytułowane „Jak pomóc Polsce”. Dyskutowano o współpracy kulturalnej, szkoleniu dziennikarzy, wymianie gospodarczej. Podpisano cały szereg umów o współpracy miedzy miastami i między regionami. Co najmniej jedna z nich pomiędzy Łodzią i Lyonem funkcjonuje do dziś, a podpisali ją wówczas w imieniu Łodzi senator Jerzy Dietl i poseł Stefan Niesiołowski, a w imieniu Lyonu, mer miasta Michel Noir.

Powitanie delegacji polskiej było owacyjne. „Wszyscy czujemy się trochę Polakami” – rozpoczął swe powitanie Philippe de Villiers. Wtórował mu podczas kolokwium Regis Hutin, wydawca największego dziennika francuskiego „Ouest-France”

„Wy Polacy, waszym działaniem zmusiliście nas do zadania sobie samym pytania o naszą własną materialność, o powrót do życia duchowego, o odnalezienia właściwego pojęcia człowieczeństwa.”

Dochód ze spektaklu wyniósł 850 tysięcy franków francuskich, blisko 130 tysięcy euro i w całości został przekazany do różnych organizacji w Polsce. Sam tego pilnowałem. M.in. to tu podjęto decyzję o stażu dla młodych dziennikarzy polskich, o czym pisałem powyżej.

Podpisanie porozumienia pomiędzy Łodzią a Lyonem. Z lewej mer Lyonu Michel Nor z prof. senatorem Jerzym Dietlem i posłem Stefanem Niesiołowskim

Jednakże już na kilka tygodni przed manifestacją rozpoczął się konflikt wywołany przez francuskie, lewicowe związki zawodowe, które zarzuciły mi, jako współorganizatorowi manifestacji w Puy-du-Fou, zdradę ideałów „Solidarności”! CFDT z Nantes interweniowało nawet w Łodzi. Część łódzkich działaczy z Pawłem Lipskim i Markiem Edelmanem spowodowała cofnięcie mi mandatu reprezentanta regionu we Francji, ale nie przeszkadzało to im, później, przed wyborami, brać pomoc finansową pochodzącą z tych samych źródeł. W wyniku tych interwencji z delegacji do Nantes wycofał się profesor Bronisław Geremek i Tadeusz Mazowiecki.

Widząc, co się święci sam prosiłem kardynała Glempa, aby w swoim kazaniu nie zaostrzał sytuacji, ale ksiądz prymas nie posłuchał i porównując Polskę i Wandeę powiedział m.in., że…

„W jednym i drugim przypadku starano się odrzucić Boga, zarówno z życia społecznego, jak i z sumienia całych pokoleń, w jednym i drugim przypadku podejmowane były wysiłki mające na celu dezintegrację i likwidację Kościoła, wysiłki daremne”.

vandee.1-208x300.jpg

Philippe de Viliers i ks.prymas Józef Glemp

 

I kazanie księdza Prymasa i cała manifestacja wywołała istną burzę we francuskich mediach. Lewicowa „Liberation” starała się minimalizować wydarzenie upamiętniające jej zdaniem dwustulecie „kontrrewolucji”.

„To nie delegacja „Solidarności” przybyła do Wandeji – pisano – ale grupa przypadkowych postaci z Polski”.

Przyciskano do muru polskich przedstawicieli pytaniami jak mogą uczestniczyć w czymś tak niegodnym, kontrrewolucyjnym. Profesor Jacek Woźniakowski odparł te ataki w sposób najbardziej dyplomatyczny: „przecież w obu przypadkach chodzi o te same wartości, tylko do ich zdobycia podążano różnymi drogami”.

Świetnie całe to zamieszanie posumował w swoim artykule Stefan Niesiołowski:

„…Nasza delegacja miała podkreślać, że nie jest delegacją związku zawodowego „Solidarność”. Czego chyba i tak nikt nie przestrzegał, gdyż napisy „Solidarność” były wszędzie, a każdy Polak miał w marynarce znaczek „Solidarności”. Tak, więc Polacy, jak nieraz w historii, nie bardzo wiedzieli, kogo reprezentują i czy dobrze czy źle, że pojechali. (…) Ja pojechałem do Wandeii, aby zobaczyć potomków tych, którzy przecież niewykształceni i prości, potrafili iść prostą drogą prawdy i racji, aby zamanifestować moje dla nich uznanie i podziw.”

Co by nie powiedzieć, nigdy od czasów stanu wojennego media francuskie nie mówiły tyle o Polsce (oczywiście z pominięciem znaczących wydarzeń w Polsce, w rodzaju obrad okrągłego stołu, czy wyborów). Następnym razem tak wiele, ba jeszcze znacznie więcej, pisano o Polsce przy okazji kampanii „polskiego hydraulika”. Mam to szczęście, że byłem współautorem obu tych wydarzeń.

* * * W międzyczasie wybuchła wolna Polska. Obrady okrągłego stołu, a w ich następstwie pół wolne wybory i niebywały sukces „Solidarności” zapoczątkowały nowe dzieje Polski i każdego z nas.

Słyszałem wielokrotnie wspomnienia wielu znajomych, w jakich okolicznościach zastało ich wprowadzenie stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku. Tego zatrzymano na granicy, ten musiał zostać za granicą, tamten był na weselu, tego zaskoczył stan wojenny u znajomych itd., itp. Nigdy jednak nie słyszałem wspomnień jak przeżywano zwycięstwo 4 czerwca. Dlaczego? Czy bardziej lubimy fetować powstańcze zrywy i klęski, niż ewolucyjne i bezkrwawe sukcesy? Na to wychodzi. Ja jednak przeżyłem ten dzień wyjątkowo.

Na miesiąc przed wyborami postanowiłem postarać się o prawo jednorazowego wjazdu na kilka dni do kraju, jako dziennikarz, korespondent „Kontaktu” i Radia Wolna Europa, właśnie na wybory 4 czerwca. Od władz francuskich otrzymałem tzw. „żelazny glejt” pozwalający na jednorazowy wjazd do Polski, mnie, uchodźcy politycznemu. Trzeba jednak było do niego zdobyć polską wizę. Otrzymałem ustną obietnicę z ambasady, że wizę dostanę, ale zwlekano z nią do samego końca, chcąc mnie wysłać po wyborach. Attachée prasowy ambasady, wybitny ubek, zadawał głupie pytania, a po co jadę, a czy warto? W końcu poprosiłem o rozmowę z ambasadorem i ta groźba poskutkowała.

2 czerwca 1989 roku, po bez mała siedmiu latach na emigracji, znalazłem się w samolocie LOT-u, starym Tu-104. Już odwykłem od takich hałaśliwych samolotów, ale nic to. Wylądowałem na Okęciu w Warszawie. Oficer straży granicznej długo oglądał moje pozwolenie przyjazdu.

  • Pierwszy raz coś takiego widzę – skonstatował.
  • Ja też – odparłem.

Puścił. W holu drżały mi nogi i łzy kręciły się w oczach. Witał mnie Darek Fikus, Maciek Łukasiewicz i Ewa. Pojechaliśmy do Darka na Jasną na duża popijawę i na długie Polaków rozmowy.

Następnego dnia byłem u mamy w Łodzi, u księdza Miecznikowskiego w kościele, spotkałem się z kilkoma przyjaciółmi, 4 czerwca rano pojechałem wynajętym, zdezelowanym fiatem 125p do Gdańska. Jako obstawę (trochę się jednak bałem) wziąłem Zygmunta Barylskiego z Ozorkowa.

Zajeżdżamy na plebanię do księdza Jankowskiego a tam pełna radość wyborcza.

walesa-300x215.jpg

Na plebanii u ks. Jankowskiego.

4 czerca 1989

 

Jest sam Wałęsa. Muszę przemawiać do tłumu z pozdrowieniami z Francji. Jesteśmy razem z Zygmuntem zaproszeni na obiad do księdza, oczywiście w obecności Wałęsów. Szok, szczególnie dla Zygmunta, prostego robotnika z Ozorkowa. Potem nadajemy do Wolnej Europy i powrót do Łodzi. Następnego dnia znów Warszawa. W sztabie wyborczym „Solidarności” na Fredry istny szał. Radość zwycięstwa miesza się z przerażeniem, że trzeba będzie uczestniczyć we władzy. Nikt nie wiedział jak spożytkować zaistniałą sytuację. Nawet takie tuzy, jak profesor Bronisław Geremek czy Janusz Onyszkiewicz mieli prawdziwy strach w oczach. Ja to widziałem i nie potrafiłem tego zrozumieć. Nie potrafiłem też pojąć, dlaczego na mszach u księdza Miecznikowskiego, w kościele Jezuitów w Łodzi, zrobiło się nagle pusto? A Jacek Bartyzel wyjaśnił po prostu:

  • No cóż opozycja przeniosła się z kruchty do partii politycznych, to normalne

Zrozumiałem wtedy, że już nigdy nie będziemy razem, że podziały polityczne zniweczą dawne przyjaźnie. Tak się stało. Choć jeszcze wtedy dało się rozmawiać z każdym.

Sprawy teraz potoczyły się bardzo szybko. Jeszcze w maju piszę pierwsze korespondencje do „Gazety Wyborczej”. (Przechowuję pierwszy numer nowego, niezależnego dziennika z podpisem Wałęsy). Pod koniec czerwca jestem ponownie w Warszawie na zjeździe SDP. Przemawiam, zostaję wybrany do zarządu. Spotkania ze znajomymi z całej Polski. Euforia wolności, ale i pierwsze rysy i podziały. Kiedy proszę, aby mnie mianowali stałym korespondentem „Gazety” w Paryżu dostaję odmowę. Podejrzewam, że to za sprawą manifestacji w Puy-du-Fou, a może, dlatego że byłem „człowiekiem” Chojeckiego?

W lipcu powstaje rząd Tadeusza Mazowieckiego. Koledzy wchodzą do rządu. Spotykam się z nimi w ministerialnych gabinetach, z Olkiem Paszyńskim już ministrem budownictwa, z Waldkiem Kuczyńskim, teraz głównym doradcą premiera, a z Olkiem Hallem rozmawiamy na temat posady dla mnie w Instytucie Polskim w Paryżu, Kiszczakowi skarżę się na tłok na granicach. Bywam w rządzie, w Sejmie.

U nas w domu w Paryżu składają wizyty posłowie i senatorowie, m.in. Stefek Niesiołowski, Jerzy Dietl, Andrzej Szczepkowski. Staję się szarą eminencją krążącą miedzy Polską a Paryżem. Na co dzień zajmuję się łączeniem bliźniaczych miast i regionów w założonej, wspólnie z Pierrem Lequiller, fundacji. Zaczynają się mniej i bardziej oficjalne delegacje nowego rządu. Polska, jeszcze komunistyczna dyplomacja stara się trzymać fason. Na szczęście w Paryżu ambasadorem jest wybitny dyplomata Ryszard Fijałkowski, ale i tak wiele spotkań jest nieformalnych, które załatwiają ministrom i posłom różni znajomi. Ja też.

Między innymi przed wizytą premiera Mazowieckiego w Strasburgu zadzwonił do mnie szef regionu Alzacji, pan Rudolf – znaliśmy się wcześniej, bo organizowałem współpracę Alzacji z województwem wrocławskim – z propozycją, aby wprowadzić do planu wizyty premiera spotkanie z Polonią i władzami regionu. Nie pamiętam jak tego dokonałem, ale się udało.

Z premierem mazowieckim w Strasburgu 1990 r. Od lewej prof. Witold Trzeciakowski, pan Rudolf, premier, ja i ambasador Fijałkowski

Czekam, więc na premiera w hotelu Holliday Inn, aby omówić szczegóły. Przyjeżdża z cała świtą, ale najbliżej premiera kręci się jakiś facet, którego nie znam. Pytam, więc korespondenta PAP, Bieleckiego (ojca Jędrzeja), kto to taki? To ambasador Fijałkowski. No to drążę dalej i rano, jedząc śniadanie z nowym wiceministrem, Jerzym Makarczykiem pytam go o ocenę ambasadora Fijałkowskiego.

  • To porządny facet, może pan z nim współpracować.

Opinia ministra rzecz święta. Szybko zaprzyjaźniłem się z Rysiem, wiele się od niego nauczyłem i wiele ludzi dzięki niemu poznałem. Ta przyjaźń, podobnie jak przyjaźń z ówczesnym radcą handlowym, Bogusiem Sosnowskim trwa do dziś, choć wiele starych przyjaźni diabli wzięli.

* * *

Zmiany, jakie niosło za sobą powstanie wolnej Polski, były równie niemożliwe do przewidzenia, jak sam fakt jej powstania. Od 4 czerwca 1989 roku nastąpiło niewiarygodne przyspieszenie, dlatego też nim przejdę do opisu następnych wydarzeń, powrócę jeszcze na chwilę do kilku przeżyć z mijających lat, które nie powinny umknąć, choć i tak wiele z nich bezpowrotnie zaginęło w mrokach niepamięci.

Przede wszystkim, jedynie napomknąłem, w moich wspomnieniach, o pracy w Bibliotece Polskiej na wyspie Świętego Ludwika. W trakcie pisania mojej pracy doktorskiej, udało mi się namówić profesora Monda na wysupłanie skromnego budżetu, na dalsze gromadzenie w Bibliotece zbiorów prasy podziemnej, co było równoznaczne z zatrudnieniem mnie na pół etatu. Mogłem tedy rzucić posadę gońca-szofera, w NCHP i zająć się pracą bardziej intelektualną. Zdobywałem, więc i gromadziłem stosy podziemnej makulatury. Otrzymywałem ją potajemnie z Polski, zdobywałem od kogo się dało, ale przede wszystkim jeździłem do siedziby Radia Wolna Europa do Monachium i całymi godzinami kopiowałem tamtejsze zbiory. W Wolnej były już wtedy ogromne kopiarki, dzięki którym można było powielać dziesiątki stron w ciągu godziny. Przewoziłem potem, te tony papieru do Paryża i układałem segregowałem i opisywałem. Przygotowałem dziesiątki recenzji, które odczytywałem następnie na falach Wolnej Europy pod pseudonimem Henryk Zawirski. To była „cienka” aluzja do łódzkiego dziennikarza Henryka Zawiry, który dał nam się we znaki w stanie wojennym.

Pracowałem wtedy w małym pokoiku na poddaszu Biblioteki, który stał się swoistym muzeum najnowszej historii Polski. Słomkowe zasłony, które wówczas powiesiłem na oknach, aby chroniły papier przed działaniem słońca, wisiały jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych. Potem zniknęły. Czy moje zbiory również?

240px-bibliothque_polonaise_de_paris-201x300.jpg

Biblioteka Polska w Paryżu

 

Praca w Bibliotece miała jeszcze i tę zaletę, że pozwalała na spotkania z ówczesną polską, emigracyjną elitą intelektualną. Tam pracowała pani Zofia Zdziechowska, spokrewniona z Tyszkiewiczami, pan Borowski, wspaniała postać z czasów wojny, bywał członek przedwojennej PPS Leszek Talko, późniejszy dyrektor biblioteki ordynat Jan Zamojski, Radziwiłłowie i Rejowie itd., itp. W prowadzonych dyskusjach słychać było jeszcze echa dawnych podziałów politycznych. Profesor Mond był piłsudczykiem, profesor Zalewski – endekiem, Talko – pepesiakiem, ale w sumie tworzyli pewien świat, który zastygł w bezruchu dla zachowania skarbów polskiej kultury i tradycji. Wyraziściej widać to było jedynie w siedzibie polskiego rządu w Londynie na Eaton Place, czy też w tamtejszych polskich klubach. Ileż ja tam poznałem wspaniałych ludzi… generała Rudnickiego, profesora Kielanowskiego, profesora Szczepanika, a o ówczesnych prezydentach Rzeczypospolitej wspomniałem uprzednio. Tego świata już nie ma. Odszedł na zawsze.

W Paryżu, Biblioteka była de facto jednym z dwóch ośrodków promocji polskiej kultury. Drugim byli Palotyni, którzy także organizowali spotkania, ale przede wszystkim zajmowali się wydawaniem książek, choć w tej dziedzinie bynajmniej prymu nie wiedli. Tu królował niepodzielnie „książę” Jerzy Giedroyć ze swoim Instytutem Literackim i „Kulturą”. Do księcia Pana, w Maison-Laffitte jeździło się na audiencje lub czasami pan Jerzy sam zaszczycał jakieś polskie spotkanie w Paryżu.

Oczywiście wydawców było więcej, bo i książki wydawali państwo Romanowiczowie z księgarni polskiej na wyspie Świętego Ludwika, nieopodal Biblioteki i słynnego Hotelu Lambert, wydawał Piotr Jegliński w swoich „Spotkaniach” i wreszcie kilka książek wydaliśmy w „Kontakcie.

Nade wszystko jednak, te instytucje oddały nieocenione usługi w krzewieniu polskiej myśli polityczno-społecznej, polskiej kultury i zachowywania tych dóbr narodowych. Kilka pokoleń naszej emigracji jeszcze w latach osiemdziesiątych żyło bardzo aktywnie. Wystarczyło pójść 1 listopada na grób Chopina na cmentarzu Père Lachaise, żeby przekonać się o polskości. Grób był zawsze pokryty świeżymi wiązankami kwiatów. Podobnie bywało na cmentarzu w Montmorency, gdzie przecież spoczywał z początku i Norwid i Mickiewicz i Słowacki, generał Kazimierz Sosnkowski, Olga Boznańska i Aleksander Wat. Czy dziś jest jeszcze podobnie? Czy też o grobach w Montmorency, czy o żołnierskich kwaterach na cmentarzu w Thiais nikt już nie pamięta?

Szkoda, że w dzisiejszej Polsce czci się tylko postać i dokonania Jerzego Giedroycia. On był bez wątpienia najważniejszy, zrobił najwięcej, ale przecież Biblioteka Polska i Towarzystwo Historyczno Literackie, to nie jest historia ostatnich pięćdziesięciu, ale ponad stu pięćdziesięciu lat. No cóż, nastały takie czasy, że historia znów traktowana jest wybiórczo i wiele wydarzeń, ludzi, czy miejsc z najnowszej historii odchodzi bezpowrotnie w zapomnienie.

Tak się stało ze słynnym krzyżem „Solidarności” na Esplanadzie Inwalidów, naprzeciwko Ambasady Polskiej. Postawiono go spontanicznie u zarania stanu wojennego i w latach osiemdziesiątych gromadziliśmy się tam przy każdej nadarzającej się okazji. W Wolnej Polsce zaczął coraz bardziej podupadać, bo komu był potrzebny stary krzyż. Na początku lat dziewięćdziesiątych konsul Marek Janikowski, dyplomata jeszcze z ancien régime, skarżył mi się, że rektor Polskiej Misji Katolickiej zwrócił się do niego z prośbą o ratowanie krzyża.

  • Popatrz, do czego to doszło – utyskiwał pan konsul – ja, stary komuch mam dbać o krzyż „Solidarności”

W końcu Janikowski wrócił do kraju, a krzyż zniknął. Swoista cezura starych i nowych czasów.

* * *

Rok 1989 przyniósł pytania o dalszy sens naszych emigracyjnych i politycznych działań. Polska była wolna. Nie trzeba już było organizować pomocy dla kraju, ani szmuglować kopiarek. Ostatnim takim etapem był maj 1989 roku. Poszły ostatnie wysyłki dla komitetów wyborczych „Solidarności”. Po spotkaniu z Markiem Edelmanem w Paryżu wysłałem ostatni sprzęt audio i wideo. Jeszcze nie było pewne, czy wygramy, jeszcze nie było dostępu do państwowej kasy.

Pamiętam majową podróż z Wałęsą z Paryża do Starsburga. Wałęsa siedział w pierwszym rzędzie ogromnego airbusa, a ja przed nim na ziemi i zastanawialiśmy się nad możliwymi wynikami wyborów.

  • Nie łudzę się – mówił Wałęsa, – jeśli zdobędziemy pięćdziesiąt procent tego, co możemy zdobyć, to będzie świetnie.

Zdobyliśmy wszystko, ale to był ostatni sukces „Solidarności”.

 

cfdt.s.1-300x201.jpg

Szef CFDT z Nates Henry, po podpisaniu prozumienia z Jurkiem Dłużniewskim z „S” łódzkiej

Wtedy znalazłem sobie nowe zadanie. Doprowadzenie do realizacji porozumień podpisanych w Puy-du-Fou o współpracy miast i regionów w stworzonej wsólnie z Pierzem Lequiller’em Association pour la Démocratie en Pologne. Pokłosie tego trwa tu i ówdzie do dziś w postaci współpracy Dolnego Śląska z Alzacją, Warmii z Akwitanią, ale przede wszystkim Łodzi z Lyonem. Lyonem rządził wówczas Michel Noir z partii Chiraca i łatwo dał się namówić, żeby ta współpraca nie pozostała jedynie na papierze.

Dzięki kilku zapalonym radnym, z Vahé Muradianem na czele, już w styczniu 1990 roku udaliśmy się z oficjalną delegacja do Łodzi.

vandee.5-300x249.jpg

Michel Noir w rozmowie z prof. Jerzym Dietlem i Stefanem Niesiołowskim

 

Nie bardzo jeszcze było wiadomo, kto ma nas przyjąć, był tylko p.o. prezydenta Miasta, Waldemar Bohdanowicz, a poza tym dwa skłócone już komitety obywatelskie „Solidarności”. Jedynym, który podjął nas godnie, był późniejszy prezydent miasta Jerzy Kropiwnicki. Nigdy mu tego nie zapomnę. Było też spotkanie z Markiem Edelmanem, wizyta na miejscu obozu dla dzieci na Przemysłowej i na cmentarzu żydowskim. Wielu miało mi to potem za złe, ale ja wiedziałem, co może zainteresować francuskich gości i towarzyszących im dziennikarzy. Jestem przekonany, że dzięki temu Noir wrócił do Lyonu z mocnym postanowieniem rzetelnej współpracy z Łodzią i w kilka miesięcy później, nowy prezydent miasta Grzegorz Palka, podpisał w liońskim ratuszu oficjalny dokument o współpracy. Kto dziś to pamięta?       Podpisanie porozumienia Łódż-Lyon. Trzechi od prawej Vahe Muradian7

Kilka lat później, następnemu prezydentowi miasta, Markowi Czekalskiemu musiałem przypominać, kto jest autorem tego porozumienia i jeszcze raz mogłem towarzyszyć łódzkiej delegacji w Lyonie podczas wizyty u nowego mera miasta Raymonda Barra. Wtedy w jazzowym klubie, na starówce, do którego zaciągnął mnie Vahé Muradian wspominaliśmy dawne czasy pełne niezafałszowanego entuzjazmu. Niestety nie spotkałem już Michale Noira. Kłopoty polityczne zdmuchnęły go ze sceny. Potem trochę grał w teatrze, a nastepnie oddał się pracy naukowej i w efekcie w 2000 roku założył, świetnie dziś prosperujące przedsiębiorstwo Scientific Brain Training, specjalizujące się we wdrażaniu nowych metod treningów pamięciowych. Spotkałem się z nim po piętnastu latach w październiku 2009 roku, w Lyonie. Wzajemna sympatia pozostała niewzruszona.

 

macharski-300x208.jpg

Z wizytą u kardynała Macharskiego w ktakowie. Czwarty od lewej Mietek Gil, a obok Marysia Czekaj

 

Podczas jego pierwszej wizyty w Polsce odwiedziliśmy także Kraków, gdzie Mietek Gil załatwił nam audiencję u kardynała Franciszka Macharskiego. I wreszcie wizyta w Oświęcimiu i jego łzy pod ścianą śmierci. Niesprawdzona wieść głosiła, że stracił tam ojca. Były to dla mnie, wówczas, doniosłe przeżycia, choć historycznie pewnie mało znaczące.

Znajomość z Noirem ceniłem sobie wielce, choć przyćmiła ją inna z Michelem d’Ornano.

d-ornano-300x231.jpg Michel d’Ornano

Gdzieś w październiku czy listopadzie 1989 roku, Pierre Lequiller oznajmił mi, że do Polski wybiera się Michel d’Ornano i czy mógłbym mu pomóc w odpowiednich kontaktach na miejscu? Oczywiście, doskonale wiedziałem, kim jest Michel d’Ornano, wieloletni minister, a obecnie wiceprzewodniczący najpotężniejszej, francuskiej grupy prasowej Roberta Hersanta, wydawcy m.in. „Le Figaro i „France Soir”.

  • Wybiera się w sprawach politycznych, czy prasowych? – spytałem
  •  
  • To bądź tak dobry i zorganizuj mi z nim spotkanie – poprosiłem Pierra.

Doszło do niego niebawem. Panu d’Ornano poleciłem przede wszystkim spotkanie z Darkiem Fikusem, świeżo upieczonym naczelnym „Rzeczpospolitej”, ponieważ nie krył, że w imieniu grupy poszukuje tytułów prasowych do nabycia.

Po jakichś dwóch tygodniach, w baraku „Kontaktu”, gdzie ciągle byłem księgowym i administratorem, zadzwonił telefon od pana hrabiego d’Ornano.

  • Czy nie zechciałby Pan dla nas pracować? – padła bezkompromisowa propozycja.

Michel d’Ornano

Zrozumiałem w lot, że los się do mnie uśmiecha. I tak z baraku w Vanves, gdzie mieścił się „Kontakt” przeniosłem się do eleganckich biur w XVI dzielnicy Paryża. Rozpocząłem współprace, a następnie pracę dla Grupy Hersanta, pracę za godziwe wynagrodzenie i w eleganckich warunkach. Oznaczało to teraz częste wyjazdy do Polski. Zwróciłem paszport uchodźcy nadanie obywatelstwa francuskiego. Staliśmy się Francuzami dość szybko i bezboleśnie. Basia też już wtedy przyzwoicie zarabiała, jako reprezentant firmy farmaceutycznej, więc godziwe życie stało przed nami otworem. W Warszawie zatrzymywałem się w jedynych godnych, wówczas, hotelach Mariott lub Holiday Inn, chodziłem na wytworne kolacje, a kiedy przyjeżdżał d’Ornano wynajmowałem mercedesa. Przelicznik franka do złotego był niewiarygodny, więc byłem pan.

Równocześnie z trudnymi negocjacjami o zakup „Rzeczpospolitej” prowadziliśmy rozmowy o zakup prasy w Gdańsku, w Łodzi, w Katowicach, w Krakowie. Wszędzie znajdowałem przyjaciół i wszędzie rozmowy kończyły się pomyślnie. Najtrudniejsze były, jednak, z „Rzeczpospolitą”.

Pamiętam jedno ze spotkań w Paryżu. Odbywało się w sali konferencyjnej w podziemiach budynku, gdzie mieściła się główna siedziba Grupy. W pewnym momencie Fikus poprosił o chwilę przerwy, żeby polska delegacja mogła się naradzić. Niestety żadna z grup nie chciała ustąpić. Wydawało się, że to koniec. Wyszliśmy z d’Ornano do pokoiku kierowców obok sali.

  • To chyba już koniec? – pozwoliłem sobie zawyrokować pesymistycznie.
  • Pamiętaj Krzysztof, – odparł hrabia – nigdy nie trzaskaj drzwiami, nigdy nic nie wiadomo, nigdy nie trzaskaj drzwiami!

Zachowałem tę uwagę mistrza na całe życie. Tę i wiele innych, które spowodowały, że nauczyłem się przy nim trudnej sztuki negocjacji i marketingu. Odebrałem od niego najlepszy życiowy uniwersytet.

W końcu jednak rozmowy dotyczące zakupu „Rzeczpospolitej” skończyły się sukcesem. Z braku, kogo innego, mianowano mnie nawet wiceprezesem, z ramienia grupy francuskiej, nowopowstałej spółki, „Presspublica”, której nazwę sam wymyśliłem. Z tej to racji mój podpis widnieje na akcie notarialnym zakupu „Rzeczpospolitej”. Wiadomo było jednak, że to funkcja tymczasowa i wkrótce znaleziono kogoś, kto zajął moje miejsce. Nazywał się Piotr Mikosz. Sam mu wydałem pozytywną opinię nie przeczuwając, że niebawem padnę ofiarą jego intryg i donosów, ale wtedy byłem jeszcze naiwnym idealistą. Odmówiłem też niewiarygodnej propozycji powrotu do Warszawy w charakterze przedstawiciela Hersanta w Polsce. Trochę się bałem wiedząc, że nie znam się na interesach, ale tak naprawdę na moją decyzję miały wpływ zupełnie inne przyczyny.

Niemal w tym samym czasie otrzymałem propozycję bycia korespondentem Polskiego Radia i Telewizji, a także minister Krzysztof Skubiszewski zaproponował mi stanowisko I sekretarza ambasady polskiej w stolicy Francji.

I powiadają, że od przybytku głowa nie boli.

Wybrałem dalszą współpracę z Hersantem we Francji i stanowisko korespondenta radia, telewizji i „Rzeczypospolitej”. Czy dokonałem dobrego wyboru? No cóż, gdybym został przedstawicielem Hersanta byłbym dziś pewnie bogatym przedsiębiorcą, tak jak wielu moich kolegów, których polecałem na prezesów kolejnych, tworzonych przez Francuzów, spółek i nie musiałbym się martwić o ostatnie lata przed emeryturą, ale pewnie poznałbym mniej wspaniałych ludzi i wiódł życie dalece mniej atrakcyjne, choć dalece bardziej spokojne.

Stało się jak się stało. Nie żałuję. Tym bardziej, że pozwoliło mi to przeżyć kilka tłustych lat. Nim jednak przejdę do ich opisu, niech mi będzie wolno oddać hołd temu, który mi te lata zapewnił: hrabiemu Michelowi d’Ornano.

Rodzina d’Ornano była starym korsykańskim rodem, który do władzy doszedł za czasów świetności Napoleona. Przyjaciel cesarza, marszałek Philippe Antoine d’Ornano poślubił w 1816 roku panią Marię Walewską, tę samą Marię Walewską, która, co prawda urodziła cesarzowi syna, ale nie mogła śnić nawet o dalszych związkach z Napoleonem. Potomkowie Waleskiej i cesarza to współcześnie ród Colona-Walewskich.

Wyszła, więc za mąż za d’Ornano i również urodziła mu w 1817 roku syna Rudolpha Augusta. Sama, zresztą niebawem zmarła. Z tego o to związku wywodzi się ród mojego mistrza. Jednakże od czasów napoleońskich do lat trzydziestych XX wieku, nie było w tej rodzie żadnej innej Polski. Dopiero prawnuk Marii Walewskiej, pan Guillaume d’Ornano, w roku 1920 wstąpił do francuskiej służby dyplomatycznej i otrzymał posadę attachée w ambasadzie Republiki Francuskiej w Warszawie.

W czasie pobytu w Polsce poznał Elżbietę z Michalskich z Mełgwi pod Lublinem, którą poślubił 21 maja 1921 roku. Rodzina to zacna, szlachecka, spokrewniona z Komorowskimi.

 

glowno.urzad-stanu-300x181.jpg

Dworek Komorowskich w Głownie, stan obecny

 

Z tego związku narodziło się dwóch braci Michel i Hubert. W dzieciństwie często przebywali w Polsce, u babci w Trawnikach, albo u ciotki Aleksandry Komorowskiej w Głownie pod Łodzią. Po wakacjach w 1939 roku, powrócili do Francji niemal w ostatnim momencie, tuż przed wybuchem wojny.

Około roku 1924 Pan Gillaume d’Ornano powrócił do Francji, gdzie został wybrany merem miejscowości Moulins-sur-Cephons. Około roku 1931 wycofał się ze służby państwowej i objął funkcję generalnego dyrektora firmy kosmetycznej Societé Coty. W roku 1935 założył wraz z paroma wspólnikami firmę kosmetyczną Societé Lancôme, był przez długie lata jej generalnym dyrektorem i uważany jest za twórcę znanych perfum Lancôme. W czasie okupacji niemieckiej współpracował z ruchem oporu (Résistance), za co po wojnie otrzymał Croix de Guerre 1939-45. W roku 1946 wraz z synami założył własną firmę kosmetyczną Jean d’Albret-Orlane,

Michel, jednakże, w pewnym momencie skłonił się ku polityce i najpierw, w 1962 roku, został merem znanego normandzkiego kurortu Dauville, potem, w 1967 roku, deputowanym do Zgromadzenia Narodowego i przewodniczącym rady departamentalnej Calvadosu. Zwany „niekoronowanym księciem Normandii” Ornano i jego klan rządzili regionem przez 30 lat. Po ustąpieniu ze stanowiska mera Deauville w 1977 r. Ornano umieścił na nim swą żonę Annę z markizów de Contades. Po jego śmierci w roku 1991 (zmarł potrącony przez samochód) jego zastępczyni Nicole Ameline została deputowaną regionu, a żona Anna objęła prezydenturę regionu Calvados. Wreszcie kilkakrotnie pełnił różne funkcje ministerialne za czasów prezydenta Giscard D’Estaing. Kiedy jednak przegrał batalię o fotel mera Paryża z Jacquiem Chirackiem, wrócił do biznesu, do grupy Hersanta. Jego brat natomiast pozostał w przemyśle perfumeryjnym i stworzył kolejną ekskluzywną markę Sisley. Poślubił także Polkę Izabelę Potocką, córkę ostatniego, przed i powojennego ambasadora niezależnej R.P. w Hiszpanii.

Niestety, po ponad roku naszej współpracy, Michel odszedł od nas nagle.

1 lutego 1991 roku zakup „Rzeczpospolitej” stał się faktem. Świętowaliśmy go w Hotelu Carillon w Paryżu. 7 marca wracałem z Warszawy bardzo przeziębiony, ale jeszcze pojechałem do biura, żeby zdać hrabiemu sprawozdanie z poczynionych rozmów. 8 marca zadzwoniła rano, nasza sekretarka Teresa Kamińska i ze łzami w oczach obwieściła, że Michel d’Ornano miał wypadek, wpadł pod furgonetkę. Wyzdrowiałem natychmiast. O godzinie 10.15 Michel zmarł w drodze do szpitala.

W korespondencji z Paryża pisałem wtedy:

„Był wielkim zwolennikiem zmian zachodzących w Polsce, walczył o pomoc dla naszego kraju na forum parlamentu francuskiego, w rozmowach prywatnych i na łamach prasy. Ostatni jego wywiad z prezydentem Wałęsą (miałem przyjemność tłumaczyć ich rozmowę) obiegł wiele dzienników francuskich. Ostatnim politykiem polskim, którego spotkał był premier Jan Krzysztof Bielecki.

ornano.glowno-300x212.jpg

Odsłonięcie tablicy pamiątkowej w Głownie. Od prawej, amsador Francji Alain Bry, Daniel Jubert, syn d’Ornano, Anne d’Ornano i Yves de Chaismartin, prezes grupy Herstanta

 

Ostatnią sprawą, którą z powodzeniem omawiał z premierem Beregovoy’em była sprawa polskich długów w tzw. Klubie Paryskim. W dwa dni później gubernator Banku Francji poinformował Michela d’Ornano, że Francja jest gotowa zredukować zadłużenie Polski, o co najmniej 50 procent. (…) Praca z nim stanowiła przyjemność i tym większy jest ból po jego stracie. Dla swoich współpracowników był nie tylko przełożonym. Potrafił być niemal ojcem. Żegnam go, więc jak uczeń żegna mistrza, jak syn żegna ojca. Żegnaj hrabio!”

ornano.tablica-208x300.jpg

Tablica pamiątkowa ku czci d’Ornano w Głownie

 

Prezydent Lech Wałęsa odznaczył pośmiertnie Michela d’Ornano Krzyżem Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, a ja postarałem się, aby na dawnym pałacyku Komorowskich w Głownie, gdzie dziś mieści się pałac ślubów wmurować tablicę pamiątkową. Przez dziesięć lat odprawiałem, też, co roku mszę świętą w jego intencji. Jego portret stoi na moim biurku, a myśli często wędrują ku niemu. Gdyby żył pewnie moje życie byłoby jeszcze wspanialsze.

I dwa szczegóły, które chciałbym, aby nie umknęły z pamięci.

Michel w dzieciństwie mówił po polsku, ale potem nie miał do czynienia z naszym językiem. Kiedy jednak rozpoczął nowe kontakty z Polską wrócił do nauki języka. To właśnie Teresa Kamińska go uczyła. Robił duże postępy. Po roku udzielił już krótkich wywiadów w „Lecie z Radiem” i w Telewizji Polskiej. Jakże był z tego dumny

Hrabia był niezwykle dystyngowanym panem o nienagannych manierach. Nigdy nie pił alkoholu, nawet wina. Dopiero w parę lat po jego śmierci, jego sekretarz w Radzie Departamentalnej wyjawił mi, że hrabia, kiedy wracał z codziennych obowiązków, późno wieczorem lubił posmakować dobrego wina, ale tylko wtedy. Dlaczego? Był szefem departamentu, w którym calvados jest trunkiem narodowym. Miał, więc do wyboru, albo nie pić w ogóle, albo pić z każdym. Musiał nie pić w ogóle.

Niestety mimo tak zdrowego trybu życia, Pan Bóg zabrał go nam tak szybko. Miał 66 lat.

To był smutny rok dla mnie. Niespełna cztery miesiąc później odeszła na zawsze moja mama.

* * *

Te dwa lata 1990 i 1991 były zaiste szalone. Owocnie współpracowałem z grupą Hersanta. Fruwałem między Warszawą a Paryżem i niemal codziennie nadawałem, co najmniej jedną korespondencję do kraju. Wychodziłem z domu świtem, wracałem późnym wieczorem.

Korespondentem zostałem na początku 1990 roku. Sam fakt zdobycie tej pracy łączył się z jeszcze jedną satysfakcją. Stanowisko przejmowałem od Michała Walczaka, tego samego, który w 1981 roku, jako szef radia i telewizji w Łodzi podpisywał moje zwolnienie z pracy i z zawodu. Dokonała się swoista sprawiedliwość dziejowa.

Już samo przejmowanie „majątku” od Walczaka było dosyć zabawne. Nie przejmowałem po nim mieszkania, bo miałem własne, ale musiałem przejąć kamerę i meble, typowy „Swarzęc”. Kamery chyba nigdy nie używałem, a meble służyły mi jeszcze przez długie lata, bowiem wracając z emigracji do Polski, odkupiłem je od Radiokomitetu za jakieś śmieszne pieniądze i kredens, do dziś nawet służy mojemu synowi.

Praca korespondenta pozwoliła na wejście w świat wielkiej polityki międzynarodowej, o którą się dotychczas tylko ocierałem. Jako korespondent tylu redakcji byłem najważniejszym we Francji przedstawicielem polskich mediów i jako taki zapraszany do ścisłego grona reporterów obsługujących najważniejsze wydarzenia . Byłwaem także na noworocznych spotkaniach prezydenta z dziennikarzami, na dorocznych przyjęciach u prezydenta w ogrodach Pałacu Elizejskiego, z okazji 14 lipca. Ale przede wszystkim działo się wiele w światowej polityce.

Słynne były na przykład negocjacje państw 2 + 4 dotyczące przyszłości zjednoczonych Niemiec, warunków zjednoczenia itp. Polska była w tej czwórce państw, ze zrozumiałych względów, żywo zainteresowanych rolą przyszłych, potężnych Niemiec. Różne nasze obawy z tym związane podzielała przede wszystkim Francja, a szczególnie region Lotaryngii i Alzacji, gdzie w prasie ukazywały się artykuły, podobnie jak w Polsce, pełne obaw. Minister Krzysztof Skubiszewski był wtedy częstym gościem w Paryżu i nie raz miałem możliwość z nim rozmawiać. Toczyły się także negocjacje dotyczące redukcji polskiego zadłużenia w tzw. Klubie Paryskim grupujących państwa wierzycieli. Rozpoczynały się też negocjacje o stowarzyszenie Polski z EWG czyli dzisiejszą Unią Europejską. Bywałem, więc często w Brukseli, którą dawniej znałem tylko z wizyt w tamtejszym komitecie „Solidarności”. Janek Kułakowski, uprzednio czołowy doradca tegoż komitetu, objął funkcję ambasadora Polski przy EWG. Pamiętam, że czołowym negocjatorem był wówczas, wiceprezes Narodowego Banku Polskiego, Andrzej Olechowski, który zadziwiał mnie swoją erudycją i doświadczeniem dyplomatycznym. Nie znałem go wcześniej, ani jego przeszłości związanej z pracą w Genewie.

W tym czasie. W listopadzie 1990 roku odbywała się też w Paryżu wielka konferencja, szczyt szefów państw i rządów poświęcony bezpieczeństwu i współpracy w Europie.

teatcher-264x300.jpg

Z panią premier Margareth Teatcher

 

W moich annałach zachowało się wspaniałe zaproszenie od Prezydenta Republiki Francuskiej François Mitteranda wraz z małżonką, na uroczysty spektakl baletowy w wykonaniu gwiazd baletu w Operze Pałacu w Wersalu oraz na towarzyszącą mu uroczystą kolację. Przed nami defilowali wielcy ówczesnej Europy: Margaret Thatcher, Helmut Kohl, François Mitterand, a także prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush.

Polskę reprezentował na tym szczycie premier Tadeusz Mazowiecki. To była bodaj jego pierwszy tak ważny szczyt, a i Europa miała okazję poznać pierwszego niekomunistycznego premiera Polski. Podczas tej wizyty odbywało się też wiele spotkań bilateralnych, między innymi spotkanie Mazowieckiego z Czechami, którym już chyba przewodniczył Vaclav Hawel. Miałem przygotować relację z tego spotkania do „Dziennika” telewizyjnego, ale służby bezpieczeństwa za nic nie chciały wpuścić mojej ekipy, która akurat na to nie miała niezbędnej przepustki. Trudno pomyślałem sobie jedno spotkanie mniej, jedno więcej. Jednakże w dwie godziny później, w ambasadzie polskiej, rzecznik prasowy rządu, pani Małgorzata Niezabitowska, z którą się znaliśmy z podziemia i którą ceniłem szczególnie za wspaniały reportaż „Minjan”, zrobiła mi karczemną awanturę w stylu dawnych działaczy propagandy, że nie było polskiej kamery na spotkaniu premiera. Poczułem jakby stare wróciło. No cóż, już wtedy okazało się, że Polska odrodziła się na nowo, ale ze starymi przyzwyczajeniami, które straszą po dziś dzień, szczególnie w dobie rządów Kaczyńskich.

Udało mi się stosowny materiał ze spotkania zdobyć od kolegów czeskich, ale pani Niezabitowska domagała się potem, na szczęście bezskutecznie, mojej dymisji.

bielecki-300x240.jpg

Z premierem Janem Krzysztofem Bieleckim

Inna przygoda zdarzyła mi się w kilka miesięcy później, kiedy do Paryża zawitał z niespodziewaną wizytą premier Jan Krzysztof Bielecki. Wracał bodaj ze Stanów i postanowił na jeden dzień wylądować w Paryżu, gdzie właśnie w stołecznym Hotel de Ville odbywało się spotkanie europejskiej międzynarodówki konserwatywnej, do której jego partia, Kongres Liberalno-Demokratyczny właśnie aspirowała. Z wkraczającymi na scenę polityczną liberałami polskimi miałem już dość sympatyczne stosunki, więc zorganizowałem premierowi spotkanie z szefem Partii Republikańskiej François Leotardem i towarzyszyłem całej tej wizycie. Wkrótce jednak okazało się, że moja rola nie ograniczy się tylko do przygotowania stosownych relacji do Warszawy, ale też do bycia kierowcą pana premiera. Na spotkaniu porannym w Hotel de Ville pojawił się, co prawda ówczesny ambasador, profesor Jerzy Łukaszewski, ale niebawem się oddalił i nikt z ambasady premierem się nie zajmował. Tymczasem trzeba było się przemieścić do siedziby Partii Republikańskiej i do siedziby premiera Francji, na Matignon. Chciał nie chciał zaprosiłem premiera do swego samochodu i robiłem za kierowcę. To chyba jedyny przypadek w historii, kiedy ambasada nie obsługiwała premiera swego kraju, ale i czasy były dziwne.

Ponieważ musiałem wozić premiera, moją ekipę pozostawiłem na pastwę losu. Mieli o własnych siłach dotrzeć do siedziby TF1 gdzie montowaliśmy materiał. Jakież było moje zdziwienie i zdenerwowanie, kiedy ekipa nie dotarła ani po godzinie, ani po dwóch, ani w ogóle. Nie było jeszcze wtedy telefonów komórkowych, dzięki którym mógłbym ich namierzyć. Zdesperowany znów ratowałem się jakimś obrazkami od kolegów z innej telewizji, ale nie miałem ani wywiadu z premierem, ani bezpośrednich relacji. Istna klapa.

Jak się okazało moi wspaniali koledzy nie mieli przy sobie pieniędzy i postanowili pojechać metrem na gapę. Pech chciał, że namierzyli ich kontrolerzy i powlekli na komisariat. Dopiero późnym wieczorem wykupił ich stamtąd ojciec jednego z nich.

* * *

Jednakże bodaj największym przeżyciem była pierwsza oficjalna wizyta prezydenta Lecha Wałęsy w stolicy Francji. Takiej pompy jeszcze nie widziałem. Wałęsa wylądował na Orly, skąd helikopterem przyleciał na Esplanadę Inwalidów, a stamtąd w asyście prezydenckiej gwardii konnej, powozem do swoje siedziby mieszczącej się obok Pałacu Elizejskiego. Wałęsa cieszył się we Francji dużą sympatią, więc oczywiście media poświęciły tej wizycie wiele miejsca, choć nie było to już tak entuzjastyczne przyjęcie, jak dawniej. Lewicowe media, a te dominowały we Francji, wypominały mu wojnę na górze, rozbrat z ich ulubionymi politykami polskimi Geremkiem, Mazowieckim czy Michnikiem. Dlatego, „Liberation” witała Wałęsę chłodno, ale generalnie było wielce interesująco.

kt-z-walesa-e1495547246525-200x300.jpg

Z prezydentem Lechem Wałęsą w Paryżu

Prezydent Wałęsa zdawał egzamin ze swej europejskości i własnej, tylko jemu właściwej, dyplomacji. Przyjął m.in. szefa francuskiej diaspory żydowskiej Jeana Kahna, człowieka nastawionego raczej antypolsko, który po wyjściu ze spotkania z Wałęsą wypowiadał się do mediów z daleko idącą rezerwą w stosunku do pana prezydenta. Przypominał ciągle polski antysemityzm. Kiedy wypomniałem mu, że, niestety, antysemityzm jest także we Francji, bo kilka tygodni wcześniej zbezczeszczono żydowskie groby w Carpentras, rzucił mi w odpowiedzi nienawistne spojrzenie i stwierdzenie, że to jednak nie to samo. Wałęsie już wówczas próbowano przyszyć łatkę antysemity i Kahn nie chciał się z tej tendencji wyłamywać. Prezydent, zaś nie wiele sobie z tych podchodów robił i z wrodzoną sobie swadą zdobywał polityczny i ekonomiczny świat.

Pamiętam jego zamienne stwierdzenie wygłoszone podczas spotkania z biznesem francuskim:

„Panowie, teraz wszystko się pozmieniało na świecie. Żydzi prowadzą wojnę, Niemcy walczą o pokój w Europie, a Polacy robią pieniądze”.

W przeddzień tej wizyty ukazał się też w „Rzeczpospolitej” mój wywiad z prezydentem François Mitterandem. Francja, w owym czasie, podchodziła do pomocy Polsce, z pewną rezerwą. Swoje nadzieje lokowała bardziej w Czechach, w Rumunii, czy wręcz w Rosji Gorbaczowa. Mitterand był jedynym prezydentem, który pośpieszył się z gratulacjami dla Janajewa po jego puczu w Moskwie. Blamaż totalny. Zadałem, zatem, panu prezydentowi, między innymi pytanie, dlaczego tzw., przyjaźń polsko-francuska przypomina nieskonsumowane małżeństwo, wiele deklaracji o miłości, ale mało konkretów? Odpowiedź brzmiała: „Było to małżeństwo jakich wiele, były czasem w nim burzliwe dni, czasem odrobina niewierności, ale co jest najważniejsze, że przez wieki przetrwała silna przyjaźń”. „Francja gotowa jest pójść dalej” K.Turowski wywiad z prezydentem F. Mitterrandem, „Rz” 8.04.1991, s. 1 i 7.

Nie było, co ukrywać my też nie docenialiśmy tej francuskiej miłości, bardziej darząc afektami Amerykę czy Anglię i tak już zostało. Natomiast tę miłość w pełni skonsumował francuski biznes, który po pierwszym okresie nieufności i puszenia się, począł bez pardonu inwestować w Polsce, stając się, po latach, największym zagranicznym krajem inwestującym nad Wisłą.

* * *

Postanowiliśmy z Basią, że wracamy do kraju. Tu nasze groby, tu nasze miejsce. Jednakże powrót trzeba było przygotować. Nie było sensu pozbywać się intratnych posad i gnać w nieznane.

Przedstawiłem, zatem moją wizję panu Yves de Chaisemartin, mojemu pryncypałowi w Grupie Hersanta. O dziwo, spotkała się z miła aprobatą.

  • Ty kiedyś pisałeś jakieś artykuły do „Le Figaro”, nieprawdaż?
  • Tak, opublikowano mi dwa.
  • A my nie mamy korespondenta w Warszawie, to będziesz korespondentem, a jednocześnie będziesz dbał o nasze interesy. Szefa biura, niestety, już mianowaliśmy, ale będziemy potrzebowali kontaktów w kręgach politycznych i ty to załatwisz.

Klamka zapadła. Propozycja de Chaisemartin w mniejszym stopniu spodobała się szefowi redakcji zagranicznej Charlowi Lambrosciniemu, ale wobec decyzji głównego bossa niewiele mógł zdziałać. Tak oto, od 1 listopada 1991 roku zostałem korespondentem w Warszawie wpływowego, francuskiego dziennika z tytułem zawodowym „Grand Reporter” i zacną pensją oraz mnóstwem świadczeń z tego tytułu wynikających.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

[1] Podane tu informacje zaczerpnięte zostały z zarysu biografii twórczej o. Piotra Cholewki zamieszczonego w katalogu wystawy jego dzieł w łańcucie w r. 1992. Wstęp do katalogu przygotował Wrzesław żurawski.


powrót

Klauzula informacyjna

Szanując prawo do prywatności osób, które powierzyły mi: Krzysztofowi Turowskiemu swoje dane osobowe, w  tym osób korzystających z usług moich kontrahentów i ich pracowników, chcę zadeklarować, że pozyskane dane przetwarzam zgodnie z krajowymi i europejskimi przepisami prawa oraz w warunkach gwarantujących ich bezpieczeństwo.

Aby zapewnić transparentność realizowanych procesów przetwarzania, przedstawiam obowiązujące u mnie zasady ochrony danych osobowych, ustanowione na gruncie rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, dalej „RODO”).

Administratorem Pani/Pana danych osobowych, czyli podmiotem decydującym o celach i sposobach przetwarzania danych osobowych, jest Krzysztof Turowski zamieszkały w Warszawie (03 – 963), ul. Bajońska 13 m 1. W celu uzyskania dodatkowych informacji dotyczących zasad i sposobów przetwarzanie danych mogą Państwo skontaktować się ze mną telefonicznie pod numerem + 48 501 572 219.

Przeczytaj dokumenty dotyczące zasad bezpieczeństwa i prywatności


Ustawienia ciasteczek

W związku z korzystaniem ze strony internetowej https://www.krzysztofturowski.pl (dalej: „Strona Internetowa”) uprzejmie informuję, że jako Krzysztof Turowski zamieszkały w Warszawie (03 – 963), ul. Bajońska 13 m. 1, tj. operator i właściciel Strony Internetowej, korzystam z plików typu cookies (ciasteczka). 

Pliki cookies to dane informatyczne przechowywane na urządzeniu korzystającego ze Strony Internetowej. Zapisywane są przy każdorazowym korzystaniu ze Strony Internetowej i umożliwiają późniejszą identyfikację korzystającego przy ponownym połączeniu ze Stroną Internetową z urządzenia, na którym zostały zapisane. Pliki cookies zazwyczaj zawierają nazwę strony internetowej, z której pochodzą, czas przechowywania ich na urządzeniu końcowym, unikalny numer oraz inne niezbędne dane. Przy czym wykorzystywane są pliki stałe (np. służące optymalizacji nawigacji – przechowywane w urządzeniu użytkownika przez czas określony w ich parametrach lub do czasu ich usunięcia przez użytkownika) i sesyjne (np. umożliwiające prawidłowe funkcjonowanie Strony Internetowej poprzez zapamiętanie rozdzielczości wybranej przez użytkownika – przechowywane w urządzeniu użytkownika do czasu zakończenia sesji przeglądarki internetowej).

Pełna treść polityki plików cookies.